Forum www.konwenttarcon.fora.pl
Forum Tarnowskiego konwentu fantastyki Tarcon
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

"Król Umarłych" pióra Pawła "Borsuka" Gr

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.konwenttarcon.fora.pl Strona Główna -> Tawerna
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Nie 18:04, 04 Maj 2008    Temat postu: "Król Umarłych" pióra Pawła "Borsuka" Gr

Król Umarłych


Prolog
Po tej strasznej pustyni, w białej poświacie księżyca, maszerują martwi ludzie.
Przemierzają wydmy bez wytchnienia, pogrążając się w mroki nocy.
Idąc, potrząsają swą bronią w kpiącym wyzwaniu dla wszelkiego życia. I czasami, ich okropne suche głosy, jak zwiędły szelest, pozostawiają odgłos szeptu powtarzającego tylko jedno słowo, jakie zapamiętali z czasów, kiedy żyli. Imię ich starożytnego, mrocznego władcy.
Szept niesie imię...Nagash.


Z kart kroniki Imperium.
Miasto Nuln leży na południowym skraju wielkiego lasu, tam gdzie spotykają się cztery prowincje (Reikland, Sudenland, Averland i Stirland) oraz dwie rzeki (Reik i Aver). To najdogodniejsze miejsce do przekroczenia Reik, zanim wpłynie do lasu.
Ponad 100lat temu Nuln było stolicą Imperium, a także znanym miastem uniwersyteckim. Pierwsze kolegia założyła tutaj Imperator Agnetha. Sława tutejszych profesorów nadal przyciąga studentów ze wszystkich stron świata. Stosownie do tego, jednym z najbardziej okazałych budynków w mieście, jest świątynia Vereny, zwrócona w stronę północnej bramy. Trudno się dziwić, że w mieście leżącym na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych tak dobrze rozwijają się targowiska. Kupcy sprowadzają wszelkiego typu dobra zarówno z północy, jak i z południa, a ponadto handlują miejscowymi winami oraz doskonałymi wyrobami metalowymi z Sudenlandu.
Nuln jest głównym punktem postoju dla podróżujących z Baronii Sudenlandu i Hrabstwa Averlandu do Aldorfu. Obecnie w Nuln włada hrabina Emanuella von Liebewitz, słynna z wystawnych przyjęć i całonocnych balów. Podobno jej pałac może rywalizować nawet z dworem Imperatora w Aldorfie. Hrabina to najlepsza partia w całym Imperium i o jej względy ubiegają się konkurenci ze wszystkich zakątków Starego Świata.


Rozdział I
Popatrzył na swoje okurzone, wysokie skórzane buty podróżne oraz poszarpany płaszcz, bryczesy i koszulę.
Wyglądał jak włóczęga.
Potarł ręką zarost, który już od tygodnia porastał jego twarz.
Uniósł głowę i spojrzał spod kapelusza na główną bramę i mury obronne miasta Nuln.
...Ciekaw jestem czy strażnicy przyczepią się do mnie za ten wygląd? –rozmyślał
...Ale co mi tam, przecież jestem tylko podróżnym.
-Ruszył ku bramie. Przeszedł przez most zwodzony i stanął w kolejce, która utworzyła się na skutek natłoku handlarzy zmierzających na targ.
Strażnicy miejscy rewidowali tylko wybrane osoby z tłumu.
-Co tam macie obywatelu?
-Owce.
-Dobrze, możecie przejść.
-Kto następny?
-Ja –kiwnął ręką.
-Imię?
-John Mallory.
-Cel wizyty w mieście?
-Szukam pracy, jestem cieślą.
-Na pewno coś znajdziecie to durze miasto. Powodzenia –kiwnął głową strażnik.
-Następny.
Stanął na wybrukowanej ulicy, która ciągnęła się wzdłuż przed nim i ginęła gdzieś w oddali. Ruszył prosto przed siebie. Idąc rozglądał się bacznie dookoła. Kamienice tworzyły ciasną zabudowę.
Budynki trójkondygnacyjne na planie kwadratu z niewielkim podwórkiem wewnątrz. Posiadały niewielkie okna oraz drewniane okiennice. Gdzieniegdzie nad ulicą przerzucone były sznury na których suszyła się bielizna. W powietrzu roznosił się smród pomyj, zgniłych owoców i warzyw które leżały w brudnej, ściekającej wodzie rynsztoku. Ludzie i wozy zmierzały nieustannie w jednym kierunku. Po pięciu minutach dotarł do dużego placu otoczonego kamienicami, u podstawy których znajdowały się podcienia i warsztaty rzemieślnicze. Na środku placu ustawiono małe stragany, gdzie farmerzy i kupcy sprzedawali swoje towary.
W powietrzu unosił się zapach drogich kadzideł, perfum i przypraw.
Ludzie tłoczyli się tu w poszukiwaniu tylko sobie znanych artykułów.
Mallory oglądał pięknie zdobione tkaniny i ozdoby, lecz żadne z tych rzeczy nie interesowały go. Zajrzał do kupca, który miał swój sklep w podcieniach. Uchylił drzwi i zajrzał do środka. Sklep był niewielki, z ladą naprzeciwko drzwi. Kiedy wchodził, dzwoneczek o który zaczepiły drzwi, zadzwonił delikatnie.
-Dzień dobry –rzekł Mallory.
Zza zasłony oddzielającej zaplecze od sklepu wychyliła się głowa starszego człowieka. Niski człowiek, którego czarne włosy przyprószone były już siwizną, ukłonił się nisko.
-Witam zacnego, klienta, w czym mogę pomóc?
-Potrzebuję nową koszulę, bryczesy i płaszcz
Kupiec zakrzątnął się szybko i przyniósł z magazynu kilka koszul.
-Proszę wybrać sobie według uznania.
-Jaka cena? –spytał Mallory.
-Za koszulę dwie złote korony.
-Dobrze, wezmę tę –wskazał palcem na jedną z koszul.
-W jakim kolorze pan sobie życzy bryczesy?
-Brązowe mogą być.
-Należy się również dwie złote korony.
-A oto i płaszcz z czarnego sukna podszywany jedwabiem.
-Ile za to?
-Za płaszcz dziesięć złotych koron.
-Dobrze, biorę.
-Aha, i jeszcze poproszę skórzany kubrak.
-Za kubrak dwie złote korony. A w jakim kolorze, jeśli można spytać?
-Też brązowy.
-Momencik –kupiec schylił się i spod lady wyciągnął tenże kubrak.
Mallory poszperał w sakiewce i rzucił na ladę szesnaście koron.
Kupiec ukłonił się nisko.
-Jeśli jeszcze będzie kiedyś panu coś potrzebne, to proszę śmiało pytać.
-Dobrze się robi z panem interesy –ukłonił się również i spakował wszystko do swego plecaka podróżnego.
Na odchodnym spytał jeszcze. -
-Gdzie tutaj mogę znaleźć cieślę wyrabiającego łuki?
-Zaraz po wyjściu ode mnie skręcić w lewo i to będzie dwa lokale dalej.
-Dziękuje bardzo –ukłonił się ponownie i opuścił sklep.
Tak jak mu kupiec powiedział, zakład cieśli szybko znalazł.
Prawie niczym się nie różnił od poprzedniego, za wyjątkiem zawartości i tego, co wisiało na ścianach.
Sprzedawca, nieco młodszy od poprzednika, wysoki blondyn z sumiastymi wąsami, siedział za kamieniem szlifierskim i z zaciętością pedałował nogami. Kamień z ogromną szybkością obracał się, a z ostrzonego grotu szły iskry we wszystkich kierunkach.
Sprzedawca zauważywszy klienta natychmiast przerwał pracę i odłożył przedmiot na półkę za sobą.
-W czym mogę pomóc szanownemu panu?
-Potrzebuje dwadzieścia strzał.
-Jakich? –spytał sprzedawca.
-Niech dziesięć będzie takich, które przebiją zbroje płytową, a następnych dziesięć sztuk takich, które mogą być do polowań na dziki.
-Dobrze, proponuje więc te –tu zdjął z półki strzałę, która zakończona była grotem przypominającym czubek igły.
-Jest świetnie wywarzona i osiąga dużą prędkość, a sam grot zrobiony jest ze stali, którą zakupiłem od krasnoludów i nie krzywi się po uderzeniu, przez co ma zwiększoną przebijalność –podniósł strzałę i położył na czubku jednego z palców. Strzała zachowała równowagę.
Mallory odebrał ją od cieśli i sam zaczął ją warzyć w rękach.
Rzeczywiście -była lekka i stabilna.
-Dobrze, wezmę je. A ile kosztują?
-Dwadzieścia szylingów.
-Tak –John przytaknął.
Następnie cieśla podał strzały z grotami w kształcie liści, które były wyposażone w krwawniki, czyli wypukłą stal od czubka aż do nasady drzewca, która sprawiała, że zwierze, które zostało nią trafione pomału wykrwawiało się aż do zupełnej śmierci.
John przyjrzał się im i kiwnął głową.
-Mogą być, biorę je.
-Należy się w takim razie za wszystkie strzały trzydzieści szylingów.
-Aha, to proszę jeszcze wymienić mi cięciwę w łuku.
-Razem z wymianą będzie jedna korona.
Mallory znów pogrzebał w sakiewce i wydobył monetę.
-Proszę podać łuk. Szybko założę cięciwę.
Mallory zdjął przewieszony przez tułów łuk swego ojca i podał go cieśli. Rzemieślnik nie ukrywał swego podziwu.
-Co ja widzę! Brytoński łuk!
-Tak, mój ojciec służył w tamtejszej armii.
-Takie łuki to rarytas. Ta ich donośność... cieśla mruknął z zadowolenia pod nosem.
-Już nie raz wyciągnął mnie z opresji –przytaknął John.
Cieśla szybko i sprawnie zdjął starą cięciwę i założył nową.
-Proszę, oto nowa cięciwa –podał łuk Johnowi.
-Dziękuję.
-Proszę mnie odwiedzić, jeśli będzie potrzeba dobrych strzał.
-Tak też uczynię –przytaknął.
Schował strzały do kołczanu. Lecz w połowie drogi do drzwi stanął i odwrócił się pytając.
-A, jeśli łaska -będę rad informacji od mistrza.
-Proszę pytać, kto pyta nie błądzi, jak powiadają -uśmiechnął się cieśla.
-Jakowaś karczma w pobliżu?
-A tak, jest tu niedaleko „Pod Wesołym Żonglerem”
-Jak tam dojść?
-Po wyjściu należy skręcić w lewo i iść prosto. Karczma jest po prawej, nie da się nie trafić.
-Dziękuje bardzo –ukłonił się Mallory i opuścił warsztat.
Tak jak mu powiedziano, tak i zrobił. Po wyjściu skręcił w lewo i ruszył przed siebie. Nie uszedł nawet stu metrów, gdy ujrzał szyld, z którego patrzyła na niego roześmiana twarz klowna, który podrzucał kolorowymi piłeczkami.
Przystanął na chwilę, aby spojrzeć na gmach karczmy. Była duża w porównaniu do otaczających kamienic, bo aż czteropiętrowa.
Przed frontonem karczmy znajdowały się schody, które prowadziły do dużych, masywnych, obitych metalem podwójnych drzwi.
Mnóstwo niewielkich okien i spadzisty dach.
Nagle gdzieś za sobą usłyszał rumor i trzask bata. Nim się zdążył oglądnąć, usłyszał krzyk woźnicy i w ułamku sekundy uskoczył na bok, o włos od stratowania przez parę koni i zaprzężony do nich dyliżans.
Woźnica ściągnął cugle i rozpędzone konie natychmiast stanęły jak wryte naprzeciw schodów karczmy.
Niewiadomo skąd, nagle przy dyliżansie pojawiła się para pachołków, która szybko i sprawnie rozłożyła schodki i otworzyła drzwi.
Woźnica dziarsko zeskoczył z kozła i przeciągnął się szeroko.
Pomocnik woźnicy odpinał skórzane pasy mocujące bagaże podróżnych. Z dyliżansu poczęli wysiadać goście.
Najpierw jakiś gruby jegomość w pięknym kapeluszu i purpurowym surducie. Woźnica ukłonił się nisko, zamaszyście wywijając kapeluszem.
-Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług
Następny wysiadał fircykowaty młodzian o zadartym nosie.
Pachołki już poczęły wnosić bagaże po schodach do karczmy.
Młodzian krzyknął na nich groźnie.
-Natychmiast zanieść mój bagaż do komnaty, ale żywo, bo nie dostaniecie ani pensa!
Kolejny, jaki wysiadał, to nieznany uczony, przynajmniej na takiego wyglądał. Ubrany był w długi, elegancki płaszcz i spiczasty kapelusz z rondem. Jego długa, biała broda kontrastowała z błękitnymi szatami.
-Ach, te Nuln i jego wielka biblioteka –rzekł na głos do siebie uczony.
Zaraz za nim wysiadał człowiek z dziwnym symbolem w kształcie klepsydry na szacie. Jego rozbiegane oczy poczęły lustrować otoczenie i na pewno nie uszedł jego uwadze żaden szczegół.
I wreszcie jakiś kupiec, który przybył tu pewnie tylko i wyłącznie dla robienia interesów i pomnażania swej fortuny.
Napatrzył się na takich już dość.
Wszedł na schody karczmy, jednak stanął nagle przykuty nowym widokiem. Z dyliżansu wyszła jeszcze jedna postać. Nie ulegało wątpliwości, że to kobieta. Jej długi zielony płaszcz z kapturem spowijał całą postać od stóp do głowy. Była wysoka, szczupła, a jej miękkie, delikatne kroki w zielonych pantofelkach sprawiały, że prawie płynęła w powietrzu. Nie odezwała się ani słowem. Przechodząc koło niego, nagle, na ułamek sekundy, spojrzała w jego kierunku.
Mallory stał urzeczony. Poczuł, że jego serce zaczęło mocniej bić.
Spoglądał wciąż za nią, jak wchodzi po schodach i niknie za drzwiami karczmy. Do rzeczywistości przywołał go tubalny głos.
-Szanowny panie, tarasujecie przejście!
-Przepraszam najmocniej za moją nieuwagę –rzekł Mallory do odźwiernego.
Usunął się z drogi i ruszył do wejścia.
Człowiek o szerokich barkach ukłonił się, uchylając drzwi.
-Powiedzcie mi jedno, kto to był? –spytał John odźwiernego.
-Kto? –spytał zdziwiony sługa.
-Ta kobieta na końcu.
-Ta kobieta? Widzę ją po raz pierwszy w życiu –odparł sługa.
-A skąd przybył dyliżans? –spytał John.
- Z Parravonu.
-Dziękuję za informację –ukłonił się i pospiesznie wszedł do środka.
Stanął za progiem. Drzwi za nim zamknęły się.
Ujrzał przed sobą wielką salę, otoczoną od góry krużgankiem.
Gwar był ogromny, bo ludzi było tu mnóstwo.
Na środku sali stały małe, okrągłe stoliki z rzeźbionymi krzesłami, nakryte koronkowymi obrusami. Przy ścianach zaś stały ławy i stoły.
W głębi sali znajdowała się mała scena, na której występowali kuglarze i klowni. A z boku, w małej niszy, sześciu muzyków przygrywało wesołą muzykę. Któż tu był?
I kupcy, i szlachcice. Zamożni obywatele miasta. Roiło się tu od różnych dialektów i ras. Byli wysocy elfowie i malutcy hobbici oraz gburowaci krasnoludowie. Ci drudzy, to wesoły ludek zamieszkujący krainę „Zgromadzenia”. Lubią jeść i pić. Taaak, dużo pić i jeść.
Nic dziwnego, że przy tak skocznej muzyce tańczyli wokół stołu trzymając kufle piwa w rękach. Elfowie zaś przyglądali się i klaszcząc w dłonie akompaniowali hobbitom w zabawie.
Krasnoludowie zaś, bardziej w cieniu, jak najdalej od tych pierwszych, konsumowali jadło popijając litrami piwa. Między tymi wszystkimi gośćmi uwijały się dziewczęta służebne, roznosząc na wielkich tacach jadło i napitek. Po prawej stronie pod ścianą stał szynkwas, a za nim gruby, brodaty i łysy karczmarz oraz kobieta nalewająca piwo –z pewnością jego żona. Karczmarz obsługiwał właśnie nowo przybyłych gości. Mallory rozejrzał się dookoła i ujrzał pod ścianą obok jednego jegomościa jeszcze jedno wolne miejsce.
Podszedł do stołu.
-Witam szanownego pana, czy mogę się przysiąść? –spytał.
-Proszę, proszę -jest wystarczająco dużo miejsca –wskazał mu ławę nieznajomy.
-Ciepły dzień dzisiaj, nieprawdaż? –chciał podtrzymać rozmowę Mallory.
-O tak –odparł mężczyzna.
-Chciałbym spytać, gdzie tu można znaleźć pracę? –zagaił Mallory.
-Pracę powiadacie? Niech no się zastanowię. Moim zdaniem, najlepiej jeśli wybierzecie się na wielki „Reiks Platz”. Tam na pewno znajdziecie jakąś pracę –odparł człowiek.
-Dziękuje za informację –podziękował.
-Nie ma, za co. Do usług.
Mallory wziął do rąk kartę dań i spojrzał do środka. I teraz uświadomił sobie, że jest okropnie głodny. Ceny były o niebo wyższe niż w przydrożnym zajeździe, ale lokal należał do tych o wysokim standardzie. Sięgnął lewą ręką do kieszeni płaszcza i namacując monety ustalił, że jednak stać go na taki wydatek. Chociaż zapasy mamony są już na wyczerpaniu, to jednak pusty żołądek daje o sobie znać i domaga się napełnienia. Miły, kobiecy głos wyrwał go z lektury.
-Co podać panu? –stała nad nim czarnowłosa, ładna dziewczyna w opasce na głowie i żółtej sukience z fartuchem.
-Poproszę coś na obiad.
-Proponuję fasolkę szparagową i ziemniaczki oraz zupę kalafiorową.
-Może być.
-Coś do picia?
-Piwo imbirowe poproszę. A ile to razem będzie mnie kosztować?
-Dwie korony.
-Dobrze, więc poproszę to wszystko.
-Zaraz podam pierwsze danie.
Dziewczyna oddaliła się po zamówienie.
Wszyscy, którzy przybyli dyliżansem, udali się na swoje kwatery.
Niektórzy jednak zeszli na dół na obiad. Jednak nigdzie nie było widać pięknej nieznajomej. Właściwie co widział na schodach? I co to było?
To uczucie, które nim owładnęło. Ten błysk jej oczu, który na ułamek sekundy przeszył go na wskroś. Dotarło do niego nagle, że się po prostu zakochał jak zwykły młokos, chociaż liczył już trzydzieści lat i takie uczucia nie były mu obce. Kiedy ostatni raz zakochał się? To było tak dawno. Wtedy, gdy mieszkał w swym rodzinnym mieście, Grunborgu.
Piękne to były lata. Uczył się jako czeladnik w warsztacie swego ojca.
Dopóki ojciec nie stawił się na wezwanie władcy i nie poszedł na wojnę. I słuch po nim zaginął. Powiadają, że zginął w straszliwej bitwie, która rozegrała się pod Nebelheim pomiędzy ludźmi a sprzymierzonymi armiami orków i goblinów.
Kochał wtedy Lizę, córkę młynarza Boba. Lecz nieszczęśliwy wypadek, który zdarzył się jednej zimy zadał Johnowi ogromny cios.
Liza, piękna dziewczyna o kasztanowych, długich włosach, które plotła zawsze w warkocze. Spadł śnieg i powstały ogromne zaspy.
Liza nie zawiadomiła ani jego, ani rodziców i udała się do chorej ciotki, która mieszkała nie dalej niż dwadzieścia mil od Grunborga.
Została rozerwana na strzępy przez wilki, gdzieś wśród zamieci.
Nazajutrz na wpół zasypane szczątki znalazł myśliwy Brown.
Mallory od razu rozpoznał, że to Liza. Miała wtedy kolorową chustę, którą podarował jej, kiedy się oświadczał. Na wiosnę mieli się pobrać. John załamał się i prawie stracił rozum. A gdy przyszły wiosenne roztopy przyszła również wiadomość o śmierci ojca.
Tego było już za dużo i dla niego, i dla jego matki. Zmarła z tęsknoty za mężem. Ten potrójny szok doprowadził do psychicznego załamania Johna. Zachowywał się jak szaleniec. Nic nie było w stanie go przerazić. Sprzedał warsztat i dom ojca. Za uzyskane pieniądze kupił broń i ruszył w świat, aby...
-Oto pańska zupa. Życzę smacznego.
Ocknął się z zamyślenia.
Na jego stole pojawił się półmisek z dymiącą strawą i para metalowych sztućców.
-Dziękuję –wyksztusił tylko i oblał się rumieńcem.
Począł łapczywie jeść, ale zorientował się, że współbiesiadnik patrzy na niego podejrzliwie. –Przepraszam, jestem taki głodny –próbował się usprawiedliwić. Mężczyzna pokiwał głową, uśmiechając się od ucha do ucha. –Jeśli tak, to niech waszmość się nie krepuję, mi to nie przeszkadza.
Pół minuty wystarczyło, aby zupa zniknęła z talerza. Pierwszy głód został już zaspokojony, więc drugie danie zjadł wolniej, bez takiego pośpiechu. Zastanawiał się, czy jeszcze spotka tę kobietę, choćby po to, aby jeszcze raz poczuć jej spojrzenie na sobie.
Zjadł drugie danie i zanurzył usta w kuflu pełnym imbirowego piwa.
-Ach, co za smak –powiedział do siebie, połykając pierwszy haust.
Zamówił jeszcze jedno piwo. Zapłacił za obiad. Wstał i ruszył w kierunku szynkwasu. Jonas Gunter, bo tak się zwał owy karczmarz, wycierał właśnie kufel białą ścierką, gdy zbliżył się doń Mallory.
Jonas rozdziawił usta w szerokim uśmiechu.
-Słucham szanownego gościa?
-Jest może wolny pokój?
-Zobaczmy co da się zrobić –powiedział, zerkając na szafkę z kluczami
-Najlepiej jak najtańszy –dodał Mallory.
-Ma pan szczęście, jeszcze jeden został wolny. Pokój nie jest brzydki i na pewno się waszmości spodoba.
-Biorę go –przytaknął szybko Mallory.
Jonas wziął klucze z szafki i zawołał jedną z dziewcząt.
-Anies, zaprowadź szanownego gościa na górę do jego pokoju.
-Ile się należy?
-Trzy korony –odparł Jonas.
Mallory wytrząsnął korony z kieszeni i położył na ladzie.
-Proszę za mną –rzekła dziewczyna wskazując schody po lewej.
Ruszył za nią na górę. Zaprowadziła go na trzecie piętro.
Otworzyła drzwi i zapraszającym gestem wskazała wnętrze.
Wszedł do środka i rozejrzał się dookoła.
Pokój był niewielki. Miał naprzeciwko drzwi jedno okno. Po lewej stało łóżko. W kącie koło okna stała duża szafa. Trochę bliżej stał parawan, a za nim cynowa wanna i miednica. Na środku pokoju stał niewielki stół i krzesło.
-Będę potrzebował brzytwę i dużo ciepłej wody. Chcę wziąć kąpiel
-Tak, zaraz się tym zajmę –wyszła pospiesznie, zamykając za sobą drzwi. Został sam w pokoju. Podszedł do drzwi i przekręcił klucz.
Zdjął z siebie łuk i położył go na łóżku.
Rzucił plecak na podłogę i odpiął skórzany kołczan. Odpiął płaszcz i zawiesił na krześle. Przez pierś przewieszony miał skórzany rzemień, na którym wisiało to, co tak skrzętnie ukrywał. Odpiął to i schował do szafy. Odpiął mieszek i schował pod siennikiem łóżka. Wyciągnął z plecaka kupione uprzednio rzeczy i zawiesił je na parawanie. Ledwo to uczynił, zastukano do drzwi.
-Kto tam? –spytał.
-Służba –odezwał się kobiecy głos. Otworzył drzwi.
Kilka dziewcząt przyniosło ze sobą ogromne dzbany z wodą i napełniły wannę. Położyły na stoliku koło wanny przybory toaletowe.
Opuściły pokój, a po chwili przyszedł służący niosąc przybory do czyszczenia butów.
-Witam miłego gościa –odezwał się pachołek
-Pańskie buty są bardzo brudne. Proszę mi pozwolić doprowadzić je do porządku.
Zdjął buty i podał je chłopakowi.
-Jak masz na imię chłopcze? –spytał.
-Filip, proszę łaskawego pana.
Mallory wszedł za parawan i jął się rozbierać. Pachołek w tym czasie usiadł na podłodze i zaczął czyścić buty.
-Powiedz mi Filipie, jak stąd dojść do „Reiks Plats”?
-Bardzo prosto panie. Po wyjściu skręcicie w lewo, pójdziecie prosto, następnie skręcicie w pierwszą w prawo, no i jesteście na miejscu.
- Dziękuję, chłopcze –odparł Mallory, zanurzając się w ciepłą wodę wypełniającą wannę. Wydał lekkie westchnienie ulgi i zadowolenia, kiedy woda obmyła jego ciało.
-Czy woda nie jest aby za zimna, mój panie?
- Jest jeszcze ciepła -odpowiedział
Wziął do rąk mydło i począł się porządnie szorować.
Gdy już umył głowę, namydlił brodę i sięgnął po brzytwę i lusterko.
Lekko i zwinnie przystąpił do golenia zarostu. Ogolił brodę, lecz wąsy zostawił. Równo je tylko przyciął. Wyglądał w lustrze o pięć lat młodziej.
-Filipie.
-Tak, panie?
-Weź stare łachy, które wiszą na parawanie po lewej i rozdaj je biedocie.
-Tak zrobię, panie –przytaknął pachołek.
John opłukał się i wycierając ciało wyszedł z wanny. Szybko wytarł włosy ręcznikiem. Zauważył też dopiero teraz, że służąca przyniosła również jakiś mały flakonik i grzebyk. Uczesał się i sięgnął po flakonik.
Odetkał koreczek i powąchał.
-No, no, -ładny zapach –powiedział do siebie
Skropił się nim i począł się ubierać.
Teraz wyglądał porządnie, a nie jak włóczęga.
-Jak tam moje buty? –spytał.
-Są już wyczyszczone.
I tak też było w rzeczy samej. Buty stały jak nowe obok łóżka.
-To podaj je –rozkazał.
Chłopak szybko podał mu buty, a John włożył je od razu.
Mallory zbliżył się do łóżka i wyciągnął sakiewkę. Chłopak zdziwił się. John zauważył to.
-Strzeżonego bogowie strzegą –rzekł do chłopca.
-Tak, panie –pokiwał głowa pachołek.
-Masz tu szylinga i niech posprzątają ten bajzel –Mallory rzucił mu monetę.
Chłopak chwycił ją w locie i ukłonił się, po czym opuścił pokój.
John założył płaszcz, uprzednio zakładając pod niego to, co ukrywał w szafie. Przytroczył kołczan i założył plecak, przekładając przez ramię łuk ojca. Stanął w drzwiach i obrócił się w stronę pokoju.
Nie było tu prawie znaku jego obecności. Tylko zapach perfum i mydlin z brudnej wody pozostawionej w wannie były namiastką jego obecności. Opuścił pokój i przekręcił klucz w drzwiach. Poczuł nagle, że ktoś stoi za nim. Odwrócił się gwałtownie. Stała tam piękna nieznajoma, równie tajemnicza jak poprzednio. Lampa oliwna dawała zbyt słabe światło, aby przyjrzeć się jej szczegółowo, poza tym miała dalej na głowie kaptur. Zrozumiał po chwili, że tarasuje przejście.
Ukłonił się nisko, wywijając swym kapeluszem. Usunął się z drogi. Przeszła obok niego i znów ujrzał ten dziwny błysk.
Stał tak chwilę patrząc w ślad za nią. Ruszył się z miejsca dopiero, kiedy zniknęła mu z oczu schodząc po schodach. Ruszył w ślad za nią.
Zszedł na dół i podszedł do szynkwasu. Nieznajoma opuściła już karczmę. Widział jak znikała za drzwiami. Karczmarz spojrzał na niego.
-Już nas pan opuszcza? –spytał.
-Tak. Muszę poszukać pracy, bo, niestety, nie byłoby mnie stać na opłacenie pokoju, ani jedzenia. -tu wyjął monetę i podał Jonasowi.
Uśmiechnął się i ukłonił.
-Proszę o nas nie zapominać, zawsze znajdzie się jakiś kąt do spania i jedzenie –zagaił Jonas.
-Będę pamiętał –odparł John.
Wyszedł na zewnątrz. Stanął na schodach. Wyciągnął z plecaka fajkę i nie spiesząc się nabił ją tytoniem jabłkowym. Pyknął sobie dziarsko raz i drugi, rozejrzał się dookoła i ruszył w lewo, tak jak mu powiedziano. Doszedł do skrzyżowania i skręcił w prawo.
Po chwili doszedł do celu. Każdego popołudnia ludzie szukający zatrudnienia zbierają się na Reiks Platz –dużym, wybrukowanym placu w centrum Nuln. Plac jest zapełniony szukającymi ochroniarzy kupcami, rolnikami i budowniczymi szukającymi robotników oraz kapitanami statków, szukającymi załóg. Pośrodku placu stoi wielkie i stare drzewo, znane jako wiąz Deutz. Jego pień ma szerokość małej chaty i służy jako słup ogłoszeniowy dla przebywających w Nuln poszukiwaczy przygód i włóczęgów. Większość informacji pozostawili podróżnicy, próbujący odnaleźć starych przyjaciół i umawiający się na spotkania, ale niektóre pochodzą od ludzi oferujących niebezpieczną albo niezwykłą pracę. Mallory podszedł bliżej i począł czytać.
„Axel Erischom –rozminęliśmy się w Middenheim, może jesteś gdzieś tutaj. Przez większość wieczorów jestem w „Wesołym Żonglerze” –Trokki z Kislevu”.
I tak dalej, itd. Zaczepił jednego z marynarzy.
-Przepraszam bardzo.
-Czego chcesz koleżko?
-Szukam pracy.
-Zaciągnij się na okręt, nawet sporo płacą.
-Jestem cieślą.
-No to jak w mordę strzelił!
-Życie na morzu mnie nie pociąga.
-Ba, jak sobie chcesz, ale moim zdaniem tracisz niezłą szansę.
Postanowił obejść dookoła drzewo i poszukać konkretnego ogłoszenia.
Wiele z tego co tu proponowano, kusiło go, ale jednak postanowił na razie przyczaić się gdzieś. Może wydarzy się coś lepszego, co zmieni jego nędzne życie. Cierpienia i koszmary już przestały go męczyć.
Ale przecież nie zapomniał o Lizie. Nadal jego serce krwawi na widok kobiet, które są do niej podobne.
Zauważył wreszcie małe, niepozorne ogłoszenie. ...No, no ciekawe –zainteresował się nim. Najmę czeladnika stolarskiego. Portstrasse2.
...O, i to jest to –pomyślał.
...Muszę iść tam od razu –zerwał ogłoszenie.
Ruszył według drogowskazów i klucząc uliczkami doszedł do mostu przerzuconego nad fosą. Przeszedł na drugą stronę i skręcił w pierwszą w lewo. Znajdował się w porcie. Po prawej znajdowały się magazyny i urzędy celne. A tuż za nimi nabrzeże i doki, wraz ze statkami i barkami. Po lewej zobaczył wywieszony szyld, na którym w drewnie wyrzeźbiony był hebel i dłuto. Budynek był niewielki, dwupiętrowy na kamiennej podmurówce. Miał dwa wejścia: jedno do części mieszkalnej, a drugie do warsztatu. Wybrał to drugie. Otworzył dębowe drzwi i wszedł do środka. Zszedł po schodkach i stanął wewnątrz warsztatu. Panował półmrok. Znajdował się tu mały kominek, w którym palił się nikły ogień. Niewielkie okno dawało mało światła. Po prawej stał drewniany stół stolarski wraz z imadłem. W kącie, jak zauważył, skrzynia na odpady, która była niemal pełna wiórów. Na ścianach wisiały regały z równo poukładanymi narzędziami.
-Jest tu kto?! –spytał głośno.
Usłyszał hałas za kotarą, która oddzielała warsztat od zaplecza.
-Momencik, już idę –usłyszał starszy, męski głos.
Zza kotary wyszedł starszy człowiek z siwymi włosami i zarostem.
-Witam, w czym mogę pomóc? –spytał.
-Ja przychodzę z ogłoszenia –tu podał człowiekowi kartkę.
-A tak, z ogłoszenia? –odpowiedział pytająco mężczyzna. -Już prawie zapomniałem, kiedy je tam zawiesiłem –uśmiechnął się.
-Potrzebuje pan dobrego cieśli? –zagaił John.
-Tak, potrzebuję, bo zamówień dużo a ludzi mało –śmiejąc się wskazał na siebie.
-Sam pan prowadzi warsztat? –spytał.
-Niestety –zrobił smutną minę.
-Przecież jest tylu młodych –odparł John.
-Owszem, ale nie chce im się pracować.
-Jak to? –zdziwił się Mallory.
-A tak to. Na przykład mój syn, zamiast pomagać ojcu w prowadzeniu interesu, wolał wstąpić do straży miejskiej i tak to zostałem sam na tonącym okręcie. Nikt nie chciał nawet na ucznia zostać, bo zaraz im palma odbijała i przygód im się zachciewało, to i na tyłku nie usiedzieli.
-Nie obiecuję więc, że zostanę tu na długo, ale chętnie pomogę za parę szylingów dziennie
-Dobrze, niech i tak będzie –kiwnął głową.
-Znasz się na robocie?
-Tak. Też miałem swój warsztat.
-Tak? I co się stało? –Mallory opowiedział mu swoje losy
-Bogata przeszłość, choć tragiczna –pokiwał głową z podziwem
-Jestem Karl Sulivan –przedstawił się.
-John Mallory –ukłonił się nisko.
-Dostaniesz pięć złotych koron dziennie, jeśli ci to odpowiada
-Może być –przytaknął.
-Ale najpierw sprawdzimy twoje umiejętności –rzekł Karl.
-Co mam zrobić? –spytał.
-Widzisz te dwie deski? –wskazał na ścianę.
-Tak?
-Doprowadź je do gładkości jak najszybciej. Muszą być gładkie jak pupa niemowlaka! –rozkazał cieśla.
-Coś jeszcze? –spytał John.
-Nie, ale zobaczymy ile ci zajmie ta robota. Jeśli jesteś tym za kogo się podajesz to szybko skończysz. –odparł Karl.
Klaskając w dłonie opuścił warsztat. Mallory chwycił leżący na warsztacie strug. Sprawdził ostrość ostrza i stwierdzając że nie trzeba ostrzyć, przymocował deskę imadłem do stołu warsztatowego. Nie wysilając się zbytnio, płynnie i szybko począł strugać, aż wióra latały w powietrzu. Zajęło mu to niewiele ponad kwadrans. Kiedy cieśla wrócił, poklepał Johna po plecach.
-No świetnie, można rzec wybornie.
-No i jak, zdałem? –spytał John drapiąc się za uchem.
-Tak oczywiście sam lepiej bym tego nie zrobił.
-Mam dla ciebie pierwsze zadanie.
-Tak? Słucham –odparł John.
-Zawieziesz coś do miasta –machnął na niego ręką.
-Chodź za mną.
Przeszli przez zaplecze. Za budynkiem znajdował się mały zaułek, w którym stał wóz. Karl udał się do stajni, która znajdowała się z boku i przyprowadził konia po czym zaprzągł go do wozu.
-Podejdź tu –przywołał Johna skinieniem ręki.
Odsłonił kawałek płótna, które zakrywało ładunek umieszczony na wozie. John spojrzał tam. Na wozie stała pięknie zdobiona i pozłacana skrzynia.
-Bardzo piękny mebel –pokiwał głową John.
-Długo go robiłem, ale wiele za niego dostałem.
-Co mam zrobić? –spytał John.
-Jest już w prawdzie, późno i zmierzcha, ale muszę go dostarczyć jeszcze dziś.
-Gdzie mam jechać?
-No tak, zapomniałem, że ty nie znasz miasta.
-Tak, jestem tu pierwszy raz –wzruszył ramionami John.
-Zawołam kogoś, kto zna miasto –rzekł Karl i zniknął za drzwiami warsztatu.
Po chwili zjawił się z powrotem, a w ślad za nim szedł mały chłopiec.
Przynajmniej tak się Johnowi wydawało na początku.
-Oto Soho, hobbit, mój sługa –wskazał na chłopca.
Soho ukłonił się nisko. Był mały, miał kręcone, ciemne włosy, szerokie portasy w kolorze bordowym i takiż sam surducik oraz czarną pelerynę.
-Soho, zawieziesz Johna na plac świątynny do świątyni Vereny.
-Tak jest, mistrzu.
Usiedli na koźle, a Soho trzasnął z bata. Ruszyli pomału, a po chwili koń przyspieszył. Minęli fosę i bramę jadąc w kierunku placu portowego. Tam skręcili w lewo i już cały czas jechali prosto uliczkami Nuln. Minęli rynek i ratusz. Kiedy wyjeżdżali zza zakrętu ulicy, w oddali John ujrzał majaczące kontury świątyni.
Soho z gracją zajechał przed front świątyni. Była ogromna.
Jej arkadowa fasada była przyozdobiona płaskorzeźbą sowy umieszczonej nad bramą.
-Soho, zaczekaj tu, a ja porozmawiam z kapłanem.
-Dobrze –przytaknął hobbit.
Mallory uchylił odrzwia świątyni i wszedł do środka.
Świątynia była jasno oświetlona mnóstwem lamp oliwnych i świeczników. Ogromna nawa główna o posadzce z wielobarwnego granitu i obustronna kolumnada podtrzymująca sklepienie. Wzdłuż naw stały posągi przedstawiające piękną, długowłosą kobietę, która w jednej ręce trzymała miecz, a w drugiej wagę. Szedł w stronę ołtarza. Przed nim stał monumentalny posąg z kamienia, przedstawiający Verenę siedzącą na tronie z otwartą księgą w dłoni, na jej ramieniu siedziała sowa, zaś w podramieniu tronu umieszczono pióro i kałamarz. Z komnaty po lewej wyszedł kapłan.
Był łysy, z białą brodą. Ubrany w białe szaty, na złotym łańcuszku miał zawieszony jeden z symboli Vereny, wagę.
-Witaj przybyszu w progach świątyni sprawiedliwej i mądrej pani Vereny.
-Witam –John ukłonił się nisko.
-Co cię do nas sprowadza? –spytał kapłan.
-Przybywam od mistrza Sulivana.
-Czyżby nasze zamówienie było wreszcie gotowe?
-Tak, w rzeczy samej, stoi na wozie przed frontem świątyni.
-Ach, to świetnie, nasza pani będzie wielce zadowolona -ucieszył się kapłan.
-Zawołam sługi –oddalił się, a po chwili wrócił.
Prowadził za sobą kilku dryblasów, więc nasuwało się na myśl samo, że to ichnia ochrona świątyni. Pewnie i tak było. Wóz został szybko rozładowany, a sam kapłan wielce uradowany piękną sztukatorską pracą, jaką wykonał Karl.
-Nie wiedziałem, że Karl ma nowego pomocnika?
-Tak, od dzisiaj już ma.
-My tu gadu gadu, a godzina późna –stwierdził kapłan.
-Tak. Ruszamy więc z powrotem.
-Podziękujcie mistrzowi i powiedzcie, że jeśli pani nasza potrzebować będzie czegoś, to dam mu znać. A na razie niech was Pani Verena błogosławi, uczciwi ludzie.
Ukłonili się i ruszyli w drogę powrotną. Było już zupełnie ciemno.
W samym centrum życie nocne dopiero się zaczynało. Mijali akurat gospodę „Złoty Bażant”, kiedy przez uchylone drzwi wyleciał jakiś delikwent i z całą siłą gruchnął o kamienny bruk ulicy. Soho musiał gwałtownie ściągnąć cugle, aby owego nieszczęśnika nie stratować.
W drzwiach gospody stanął gospodarz.
-I nie pokazuj mi się więcej na oczy, ty łajzo przebrzydła, skoro nie masz czym zapłacić, tfu, twoja mać!!! –krzyknął na niego spluwając.
Chłop wstał z wielkim wysiłkiem, zatoczył się i wpadł do rynsztoka, usypiając tam odrazu wśród cuchnących odpadków.
-Tam jest twoje miejsce, zasrańcu!!! –krzyknął jeszcze i odwracając się zniknął wewnątrz, zatrzaskując drzwi ku uciesze gapiów.
Mallory popatrzył na leżącego z politowaniem i przypomniał sobie jak to sam na początku wiele razy lądował w rynsztoku.
-Ruszaj, Soho, nie ma czasu –skinieniem ręki wskazał, aby jechał dalej.
Więc ruszyli. Czym bardziej oddalali się od centrum, tym bardziej ulice stawały się puste. Latarnicy chodzili i zapalali latarnie, które z ledwością potrafiły rozjaśnić mrok. Kilka razy natknęli się na straż miejską, ale ci, widząc Soho, od razu ich przepuszczali.
-Widzę Soho, że cię tu znają? –zagaił John.
-No tak, mój mistrz jest znany w mieście, ale nie jedyny.
-Czemu wybrałeś pracę właśnie u niego? –spytał John.
-Czemu? Bo jest dobry, a nie taki gburowaty jak pozostali z cechu.
Nagle, z lewego zaułka, zobaczyli ogromny błysk, ale nie grzmot, ani eksplozje. Soho natychmiast zatrzymał wóz. Mallory zeskoczył z niego. I ruszył w tamtym kierunku.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Borsuk dnia Wto 22:40, 06 Maj 2008, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Wto 22:39, 06 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział. II

Dyliżans gnał traktem jak wicher. Świeże konie, które wymieniono na poprzednim postoju, rwały do przodu z niebywałą siłą.
Spoglądała z jego okna, obserwując mijany krajobraz. Ta podróż męczyła ją już i nudziła. Te same twarze od kilku dni. I gadanie o interesach -to nie jest to, co ją pociągało u tych mężczyzn.
Tylko z jednym chętnie rozmawiała. Siedział naprzeciwko niej.
Starszy człowiek w spiczastym kapeluszu z rondem. Wyczuwała od niego wielką, magiczną siłę dobra. Więc musiał być magiem.
Z tego, co się dowiedziała podczas rozmów z nim, to jedzie do Nuln, aby odwiedzić kolegów z uniwersytetu, no i oczywiście, aby zwiedzić i poczytać księgi w wielkiej bibliotece.
Zdradziła mu, że jej starszy brat też jest profesorem na uniwersytecie oraz że jest wielkim uczonym. A gdy powiedziała jego imię, mag ucieszył się serdecznie, bo okazało się, że jej brat jest też jego wielkim przyjacielem.
Dyliżans minął w pędzie bramę miasta i pomknął wzdłuż uliczek.
-Z drogi ludzie!!! –krzyczał woźnica.
Bat trzaskał raz po raz, a turkot kół niósł się daleko ponad dachy kamienic. Wreszcie dyliżans zajechał przed karczmę „Wesoły Żongler”. Woźnica ściągnął cugle i rozpędzony pojazd stanął prawie w miejscu aż pasażerowie o mało nie pospadali ze swoich ławek.
Wszyscy poczuli ulgę, bo podróż dobiegła końca.
Uchylono drzwi i podstawiono schodki. Podróżni poczęli wysiadać.
Poczekała chwilę, aby wszyscy wysiedli i także opuściła pojazd.
Stała przed czteropiętrowym budynkiem karczmy.
Ruszyła po schodach do środka. Nagle jednak poczuła coś niesamowitego. Obróciła się i spojrzała w stronę, skąd biło w jej kierunku dziwne, magiczne tchnienie. Spojrzała tylko przez ułamek sekundy. To wystarczyło. Stał tam tylko jeden człowiek, który patrzył na nią dziwnym wzrokiem. Lecz nie było to pożądanie, jak u wielu spotykanych dotąd mężczyzn, raczej fascynacja. Mężczyzna ten był ubrany w potargany płaszcz podróżny i tak samo wyglądającą uszkodzoną, okurzoną odzież. Na głowie chyba jedyna rzecz, która była prawie jak nowa. Kapelusz. Tak, to był właśnie skórzany kapelusz.
Był zarośnięty, lecz musiał być w rzeczywistości młody i przystojny.
Przestała o nim myśleć, wchodząc do karczmy. Pachołki uwijały się w pocie czoła dźwigając bagaże podróżnych. Sama miała tylko małą torbę podróżną. O pokój nie musiała się martwic. Był już zapłacony i wynajęty na tydzień wcześniej przed jej przyjazdem za sprawą brata. Służka zaprowadziła ją na trzecie piętro. Otworzyła drzwi i zaprosiła gestem do środka. Weszła do środka i spojrzała na wnętrze. Pokój był niewielki, elegancko umeblowany.
-Czego pani sobie życzy? –spytała służka.
-Proszę o ciepłą wodę, chce się trochę odświeżyć.
-Zaraz przyniosę wodę –służka opuściła pokój.
Stała w miejscu niezdecydowana. Wreszcie zdjęła płaszcz i położyła go na łożu, a sama usiadła w fotelu. Był bardzo miękki, obity drogą tkaniną. Poczuła ulgę i zarazem radość, bo wreszcie spotka brata.
Wezwał ją przecież zaledwie tydzień temu. Pamięta jak pomagała matce w haftowaniu pięknego gobelinu, kiedy przybył posłaniec od Kasina z Nuln. Matka ucieszyła się wtedy i szybko rozerwawszy pieczęć poczęła czytać, z niepokojem.
-Co się stało mamo? –spytała wtedy
-Kasin pisze, że musisz jak najszybciej udać się do Nuln, gdyż wkrótce wydarzy się coś niedobrego i będziesz mu potrzebna.
-Mamo, nie martw się. Myślę, że to nic poważnego –uspakajała matkę.
-Nie uśpisz mych obaw. Magia naszego rodu, która otacza nas i siła przodków jasno mówi o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
-Ale mamo, przecież zawsze jakoś wychodziliśmy z opresji obronną ręką.
-Tak, wiem, córeczko kochana, ale ja już wcześniej przeczuwałam nasze rozstanie i list Kasina tylko mnie w tym utwierdził.
-Ludzie znów potrzebują naszej pomocy.
-Tak i ruszycie z pomocą, bo tylko wy możecie im pomóc, tylko wy... – matka podniosła głowę do góry.
-Mimo to, jestem z was dumna i ojciec także, chociaż ma tyle spraw na głowie.
-Kocham was i ojciec też, więc słuszna jest ma obawa o wasz los i życie.
Wspomnienia tamtych dni przerwało pukanie do drzwi.
-Kto tam!? –spytała.
-Służba! –odpowiedział kobiecy głos.
-Wejść! –rzuciła.
Służka przyniosła ręcznik i wodę w dzbanie i nalała do małej miednicy.
-Czy jeszcze coś potrzeba? –spytała służka.
-Nie, na razie to wszystko.
Służąca opuściła pokój. Brigit podeszła do miednicy. Zanurzyła ręce w ciepłej wodzie i zaczerpnęła trochę, poczym przemyła twarz.
Doznała ulgi. Po całej drodze miło było zwilżyć zmęczoną twarz.
Spojrzała w lustro. Patrzyła na swoje odbicie i zastanawiała się, dlaczego tak piękna kobieta jak ona, nie znalazła jak dotąd mężczyzny i nie założyła rodziny? Dlaczego? Pytanie i odpowiedź były proste. Po pierwsze, jeszcze takiego nie spotkała, a po drugie, chce pokochać mężczyznę, który będzie patrzył nie tylko na jej wygląd zewnętrzny, ale i na piękne wnętrze. Ale gdzie takiego szukać? Właśnie gdzie?
Może los sam ich ze sobą spotka? Kto wie?
Zastanowiła się, co ma jeszcze do zrobienia. Przypomniała sobie, że musi odwiedzić kupca Joachima, który przywiózł dzień wcześniej przedmiot, który należy do niej. Musi go jak najszybciej odebrać.
Była zmęczona. Postanowiła, że się trochę zdrzemnie, jednak po trzydziestu minutach leżenia sen nie przychodził. Za to znów poczuła dziwną wibracje magicznej mocy gdzieś zza ściany. Co u licha to ma znaczyć? Ktoś musi posiadać przy sobie magiczny przedmiot, który powoduje takie zawirowania. Wstała, założyła płaszcz i opuściła pokój, zamykając go. Ruszyła korytarzem w kierunku schodów, nagle jednak stanęła, bo ktoś zatarasował jej drogę. Rozpoznała w półmroku mężczyznę, który stał przedtem na schodach karczmy. Tylko od niego biła ta magiczna aura. Patrzył na nią jak urzeczony. Po czym chyba dotarło do niego, że tarasuje przejście. Ukłonił się nisko, wywijając kapeluszem i usunął się z drogi. Przechodząc obok znów zajrzała mu szeroko w oczy, ale i tym razem jego myśli były jakieś nieobecne.
Szybko minęła go i zeszła na dół po schodach. Na dole karczmarz ukłonił się nisko, kiedy mijała szynkwas. Odwzajemniła się lekkim dygnięciem. Wyszła przed karczmę i skręciła w prawo. Podążała uliczkami w kierunku północnym. Po kwadransie dotarła do niewielkiej willi z ogrodem. Ogrodzona była wysokim metalowym parkanem. Duża metalowa brama była otwarta na oścież, ale po obu jej stronach stali dwaj ochroniarze trzymający straż. Każdy z nich, wysoki i barczysty, trzymał w ręku halabardę. Kiedy się zbliżyła, zagrodzili jej drogę.
-Stać! Panienka do kogo!? –spytał wysokim tubalnym głosem.
-Ja do kupca Joachima. Jestem umówiona.
-Proszę wejść –rozstąpili się na bok.
Ruszyła szerokim podjazdem w kierunku willi. Podjazd był na poboczach obsadzony krzewami różanymi i żywopłotami. Co dwa metry stały rzeźby kupidynów. Fronton willi to fasada podparta kolumnadą rzeźbioną w zawiłe wzory i kwiaty. Odźwierny widząc ją wyszedł, aby uchylić wielkie masywne rzeźbione drzwi z dębu i mahoniu.
-Witaj pani, mój pan czeka już na ciebie –ukłonił się wskazując na wielki hol domu, lecz nim jego słowa przebrzmiały po drugiej stronie otworzyły się drzwi od salonu i wyszedł z nich starszy człowiek. Ubrany był w czerwoną szatę, a na szyi wisiał złoty naszyjnik z motywem łabędzia. Był niewysoki, o czarnej krótkiej brodzie i takiż samych włosach. Jego palce zdobiły drogocenne sygnety.
-Moja mała księżniczka! –kupiec uradował się wielce na jej widok.
-Tak dawno cię nie widziałem.
-No, już nie jestem taka mała –uśmiechnęła się Brigit. Ujął ją za ręce.
-Niech no się przyjrzę –spojrzał na nią.
-Tak. Od ostatniego razu wiele się zmieniło. Wyrosłaś, wypiękniałaś i zmężniałaś.
-No, jeśli chodzi o to, że urosłam to się z tobą zgodzę Joachimie.
-Nie zaprzeczaj, że jesteś także piękna –uśmiechnął się do niej
-I co z tego?
-Mężczyźni z pewnością zabijają się o ciebie.
-Jakoś żadnego nie spotkałam, który by mnie pokochał taką, jaką jestem, a nie moje ciało –smutno dodała.
-Tak, to prawda –przytaknął kupiec.
-Chodźmy do salonu –zaprosił gestem.
Weszli do salonu. Były tu cenne obrazy przodków, pięknie zdobione meble i lustro oraz mała biblioteczka. Na środku salonu stał mały stolik i dwa zdobione fotele. Usiedli naprzeciwko siebie.
Joachim klasnął w dłonie i nie wiadomo skąd pojawił się służący.
-Tak, panie? –spytał.
-Podaj dwie herbaty.
-Tak, panie, już podaję –i tak jak szybko się pojawił, tak szybko znikł.
-Czy przywieziono to o co prosiłam Joachimie? –spytała.
-Tak, mam go tutaj, ale muszę się przyznać, że boję się o ciebie. Twoje dziedzictwo to wielka odpowiedzialność, jeśli zginiesz twój ród nie przetrwa.
-Wiem, ale według Kasina stanie się coś, co może zagrozić istnieniu Imperium i reszcie starego świata.
-I tylko ja i on możemy powstrzymać zbliżające się zło.
-Tak, wiem, ale który to już raz walczycie z siłami zła?
-Jeśli nie my, to kto? –odparła Brigit.
-Spotkasz się dzisiaj z bratem? –spytał.
-Tak, ale wpierw wezmę swoje rzeczy z karczmy.
-Dobrze, więc przyniosę to, co potrzebujesz –odparł i poszedł do sąsiedniego pokoju.
W tej chwili zjawił się służący i przyniósł herbatę.
Po chwili zjawił się Joachim niosąc długi, zawinięty przedmiot.
Położył go na stoliku przed Brigit.
-Proszę, oto twoja własność –podsunął jej przedmiot.
-Dziękuję –wzięła do ręki zawiniątko.
Rozwinęła je. Znajdował się tam nieduży łuk refleksyjny elfów wraz z kołczanem pełnym strzał. Był pięknie zdobiony drogimi kamieniami. A strzały posiadały ciekawego kształtu groty, jakby liście. Zawinęła to spowrotem w płótno. Porozmawiali jeszcze o starych dziejach i wypili po herbatce.
-Muszę już iść –oznajmiła.
-Wiem, że się spieszysz. Pozatym już zmierzcha.
-Tak, a ja muszę jeszcze zaglądnąć do karczmy i do pewnej kobiety, która mieszka przy placu portowym.
-Ruszaj więc moje dziecko.
Odprowadził ją do samej bramy i pomachał jeszcze z oddali.
Ściemniało już, gdy wróciła do karczmy. Zabrała swoje rzeczy i opuściła budynek. Skierowała się w stronę portu. Było już całkiem ciemno. Chociaż księżyc zagościł już na niebie i jasno oświetlał miasto, to jednak wszystkie zakamarki wydawały się mroczne i napawały grozą. Dzieliło ją już niewiele ponad dwieście metrów od placu portowego, kiedy z jednego takiego mrocznego zakamarka wyszedł człowiek. W świetle księżyca jego twarz nabierała przerażających kształtów. Pozatym miał opaskę na oku, a w ręce trzymał drewnianą pałkę. Klepał nią dłoń drugiej ręki, chichocząc cicho.
Cofnęła się do tyłu przestraszona. Nie ulegało wątpliwości co zamierza zrobić ten nędzny rzezimieszek. Nagle usłyszała za sobą szmer. Odwróciła się i ujrzała trzech kolejnych zakapturzonych łotrów.
Sytuacja stawała się nieciekawa. Obok pierwszego draba pokazał się jeszcze jeden. ...Tak, więc mamy pięciu na jednego? –pomyślała.
Zaczęła szybko myśleć, bo draby poczęły się powoli przybliżać.
Zobaczyła po lewej małą uliczkę i nie myśląc wiele, rzuciła się w tamtą stronę biegiem. Napastnicy wydali z siebie dziki śmiech i rzucili się w pogoń. Biegła krótko, bo droga urywała się wysokim, metalowym parkanem, w którym znajdowała się furtka do ogrodu. Szarpnęła klamkę, lecz furtka była zamknięta. Od uliczki odchodziła odnoga. Pobiegła tam, ale nagle stanęła jak wryta. To była ślepa uliczka. Odnoga urywała się nagle, zamieniając się w małe podwórko, na którym stał stary wóz, kilka beczek i skrzyń. Podbiegła do najbliższych drzwi, ale były zbyt solidne, aby je wyłamać. A szamotanie się z mocnym zaryglowanym zamkiem nie miało sensu. Rzuciła torbę podróżną za skrzynie. Rozwinęła szybko łuk z płótna i wbiła kilka strzał w ziemię u swych stóp. Usłyszała nadbiegających. Napięła cięciwę i celując wypuściła pierwszą strzałę w mrok. Dało się słyszeć jęk i wrzask gniewu. Ich ofiara potrafiła się bronić. Nie dawali jednak za wygraną. Bandyta złamał strzałę wbitą w lewą nogę powyżej kolana.
Strzelanie nie da rezultatu. Przeleciało jej przez myśl, że są oni zbyt wytrzymali, a jej strzały nie wystarczą na długo. Musi złamać obowiązujące tu prawa i zrobić to, czego ją uczył brat przez tyle lat.
Uniosła ręce ku niebu. Poczęła recytować śpiewnie inkantację. Opuszczała powoli ręce, a w jej dłoniach poczęła ukazywać się jaśniejąca, płonąca kula. Poczęła rosnąć w miarę narastania śpiewu Brigit. Bandyci wysunęli się już z mroku niepomni niebezpieczeństwa. Nagle całe podwórko rozbłysło jasnym, jaskrawym światłem. I płonąca kula uderzyła w stojącego najbliżej draba. Począł płonąc żywym, ogniem krzycząc i miotając się wbiegł w stojący budynek, uderzył o niego i zwalił się na ziemię zamieniając się w zwęglone szczątki. Bandyci byli przerażeni, ale nie zaniechali dalszego ataku. Jeden z oprychów cisnął pałką, przed którą owiana mgłą magii Brigit nie zdołała się uchylić. Cios w głowę obalił ją na ziemię.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Czw 19:22, 08 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział. III

Światło słoneczne kończącego się dnia wpadało przez ogromne witraże do sali wykładowej wielkiej uczelni Nuln. Ściany zdobiły mapy Starego Świata i odległych krain oraz wszelkiego rodzaju ryciny przedstawiające anatomie stworzeń i ludzi. Stały tu rzędami stoły i ławy uczelniane, za którymi zasiadali właśnie owi uczniowie.
Między nimi przechadzał się człowiek, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na starego, lecz pozory mogły mylić. Ubrany był w pięknie zdobione szaty koloru żółtoczerwonego z motywami rozżarzonych słońc, w rękach trzymał laskę ze złota, której jeden koniec zdobił zielony smok. Przepasany był złotą szarfą, na której sprzączce lśnił srebrny półksiężyc. Skroń zdobiła złota opaska opinająca złote, długie włosy. Lekka bródka i wąsy mogły sprawiać wrażenie, że człowiek ten jest za młody, jak na wysokiego profesora, ale jedno spojrzenie na lekko spiczaste uszy rozwiewało wszelkie wątpliwości, co do rasy i wieku owej postaci. Uczniowie nachylali się nad pergaminami pokrywając je kolorowymi malowidłami maczając pióra w kolorowych inkaustach. Profesor czasem nachylał się nad którymś z nich i szeptał –Klaus, ta litera musi mieć bardziej zawiły kształt. Musisz uważać.
-Będę bardziej ostrożny, profesorze.
Profesor uśmiechał się i szedł dalej.
-Pamiętajcie, że imperator musi być zadowolony z tej księgi. Są tu spisane jego liczne bitwy i historia Imperium –pouczał.
-Tak jest, profesorze! –odpowiadali hurmem uczniowie.
Podszedł do okna. Spojrzał ponad mury miasta na rzekę Reik płynącą leniwie ku północy. Przystanął na chwilę, rozmyślając. Dziś przyjeżdżała jego siostra Brigit. Wreszcie będzie mógł ją zobaczyć po całym roku. Bo właśnie rok temu widział ją ostatni raz, kiedy przebywał w stolicy swego kraju. Kochał ją bardzo mocno, jak brat potrafi najmocniej kochać siostrę. Co nie znaczy, że nie kochał rodziców. Potrafił kochać wszystkich równie mocno. Rodzice byli zadowoleni i dumni, że ich syn został wielkim profesorem znakomitej uczelni Imperium. To dla nich bardzo ważne, gdy w tych trudnych czasach ojciec Kasina, władca leśnych elfów, był sojusznikiem Imperium i Brytoni. A Kasin był ministrem, który zajmował się dialogiem między tymi narodami. W pokoju, oprócz niego i uczniów, znajdował się też uczeń starszy rokiem od siedzących tutaj.
Pomagał profesorowi w doglądaniu chłopców i nadzorowaniu czasu.
Ponieważ stała tu wielka klepsydra, która odmierzała czas. Wszyscy uczniowie spoglądali na nią ukradkiem, bo wiedzieli, że jeśli piasek przesypie się do końca, to ich zajęcia na dzisiaj będą skończone.
I tak też się stało.
-Profesorze, już nadszedł czas –powiedział pomocnik.
Kasin powrócił duchem do swego ciała, po tym, jak krążył w myślach i odwrócił się od okna. Uśmiechnął się i powiedział.
-Dobrze się dziś spisaliście, oby tak dalej. Nie osiadajcie na laurach.
Do zobaczenia jutro na zajęciach z geografii!
Wszyscy wstali z miejsc i hurmem powiedzieli.
-Do zobaczenia profesorze!! –i spiesznie opuścili salę.
Został tylko pomocnik.
-Arturze, poskładaj pergaminy –zarządził Kasin.
-Już się robi, profesorze –szybko wykonał polecenie segregując kartki i odkładając je na półkę szafki.
-Jeszcze coś, profesorze? –spytał.
-Nie, na dzisiaj to wszystko.
-Do zobaczenia jutro, profesorze –ukłonił się i opuścił salę.
Kasin sapnął i ruszył ku drzwiom. Po drodze zdjął z haka przymocowanego obok drzwi klucze do sali. Zamknął ją i ruszył korytarzem w kierunku swej wieży. Po drodze spotkał Daniela, klucznika, i przekazał mu klucze. Potem krętymi schodami począł piąć się na trzecie piętro wieży górującej nad kolegiami. Wszedł do swego pokoju i zamknął drzwi. Łóżko znajdowało się po prawej od drzwi pod ścianą, a pod oknem stolik i krzesło. Stał też duży kominek, a obok biblioteczka. Podszedł do łóżka i postanowił się nieco zdrzemnąć, a potem zabrać się do pracy, bo czas nagli. Raczej powinien natychmiast zabrać się do tych obliczeń, a nie obijać się, ale zmęczenie poprzedniej nieprzespanej nocy dawało o sobie znać.
Ułożył się wygodnie i zasnął.
...Dziki śmiech przeszył przestrzeń. Ale był to dziwny śmiech, podobny do wycia wiatru na pustyni. Szeleścił piaskiem i suchością.
Na wielkiej przestrzeni płaskowyżu maszerowały szeregi ludzkich cieni. Zewsząd dołączały do nich kolejne, takie same. W zupełnej ciszy przemierzały jałową krainę zmierzając w sobie tylko wiadomym kierunku. Gdzieś w oddali majaczyła wielka kamienna piramida, z której czubka emanowała zielona energia i rozchodziła się we wszystkie strony świata. W połowie jej wysokości, przy wejściu do krypty, stał potężny człowiek, ale tylko pozornie był człowiekiem. Nie miał bowiem już nic ze swego dawnego człowieczeństwa, no, chyba, że można tak powiedzieć o jego złotej zbroi. Był szkieletem, przyodzianym w ową złotą zbroję. Czaszkę zdobiła piękna, złota korona wysadzana brylantami i szmaragdami. W kościstych palcach swej dłoni trzymał potężny miecz, w który wetknięty był wielki, zielony diament. Diament ten pałał światłem i potężną mocą.
Oczodoły mrocznego władcy płonęły takim samym zielonym światłem jak miecz. Nagle uniósł swą magiczną broń do góry i wydał z siebie dziki śmiech, który przeszył przestrzeń...
Kasin zerwał się z łóżka. ...Cóż to był za koszmar? –powiedział do siebie, przecierając spocone czoło. Sen był tak bardzo realny.
Zerwał się i wybiegł z pokoju. Przeskoczył po kilka stopni schodów i wbiegł na kolejne piętro wieży. Znajdowała się tu ogromna kopuła z miedzi i brązu. Na środku stał wielki złoty teleskop. A całe pomieszczenie było wielką pracownią. Stały tu stoły pełne zapisków. Księgi i zapasowe inkausty. Zwoje pergaminów. Probówki i szereg nieznanego zastosowania przedmiotów oraz szklanych przyrządów.
Podbiegł do jednego ze stołów i począł spiesznie przerzucać pergaminy. Wszystko poczęło fruwać dookoła. Kasin nigdy nie lubił bałaganu, ale teraz coś tak prozaicznego jak porozrzucane kartki pergaminu, nie mogły równać się z tym, co przeżył przed chwilą i nad czym ostatnio pracował. Znalazł jeden z nich i przeczytał.
Legendy i mity dalekiego wschodu Arabii.
Tak, to było to. Podszedł do regału z księgami i począł czytać grzbiety książek. –„Złe ziemie”, to nie to. „Pustkowia chaosu” –nie, to nie.
Jest. To jest to –i wyciągnął grubą księgę.
Otworzył ją i poszukał odpowiedniego rozdziału.
I oto ona -„Księga Zmarłych” Abdula ben Rachida.
Począł czytać - Po tej strasznej pustyni, w białej poświacie księżyca, maszerują martwi ludzie.
Przemierzają wydmy bez wytchnienia, pogrążając się w mroki nocy.
Idąc, potrząsają swą bronią w kpiącym wyzwaniu dla wszelkiego życia. I czasami, ich okropne suche głosy, jak zwiędły szelest pozostawiają odgłos szeptu powtarzającego tylko jedno słowo, jakie zapamiętali z czasów, kiedy żyli. Imię ich starożytnego, mrocznego władcy.
Szept niesie imię...Nagash.
Nagash, najokrutniejszy władca starożytnego Khemu.
Rządził ogromną stolicą swego imperium. Mordował ludzi i składał ich w ofierze mrocznym bogom. Zaprzysiągł, że zostanie władcą wszystkich umarłych i pokona samego Morra, a jego poddani zdobędą cały świat. Został pokonany w wielkiej bitwie koło stolicy Thetat.
Jego mroczne sługi wywiozły ciało i ukryły w dolinie umarłych gdzieś na pustkowiach Khemu. Miejsce to, do dzisiejszego dnia, nie zostało odnalezione. Ponoć okryte jest straszną magią. Lecz władca ma powrócić, gdy wszystkie planety ułożą się w jedno, a nasza planeta zasłoni księżyc. Kasin pobladł i opadł na stojące krzesło. A więc to było to, czego się tak bardzo obawiał widząc zmiany zachodzące na niebie. Wstał po chwili i podszedł do stolika obok. Stał tam dziwny instrument. Był jakby makietą układu słonecznego.
Kasin wziął do ręki pióro i zanurzywszy go w inkauście począł robić obliczenia. Wszystko się zgadzało, a jednak jeszcze raz wszystko przeliczył. Teraz nie miał żadnych złudzeń. Planety zrównają się kolejnej nocy, dokładnie między jednym a drugim dniem, nim przebrzmi północ. Nagle na dole usłyszał czyjeś kroki.
-Mistrzu, jesteś tam? –usłyszał wołanie swego sługi.
-Tak, tak, jestem tu, co się dzieje? –spytał.
-Przybył twój przyjaciel Arnalf.
-Niech wejdzie na górę do pracowni –odparł Kasin.
Po chwili pomału, lekko sapiąc, wszedł do pracowni Arnalf.
-Witam cię, mój przyjacielu Kasinie –przywitał się wylewnie Arnalf.
-Witaj przyjacielu. Niebiosa mi ciebie zsyłają –odparł uradowany Kasin.
-Czemu to mówisz? –spytał przyjaciel.
Kasin opowiedział mu o swym śnie i o przepowiedni.
-Przyznam się szczerze, że i mnie zaniepokoiły owe znaki na niebie –odparł Arnalf.
-Musimy coś zrobić –powiedział zaniepokojony Kasin.
-Trzeba dowiedzieć się przede wszystkim, gdzie jest ten grobowiec.
-Myślę, że jest jakiś pomysł.
-Może i jest, ale zanim znajdziesz miejsce jego pochówku, a na pewno nie znajdziesz, gdyż jak tu piszą –tu wskazał na księgę zmarłych
- Nikt jak dotąd nie odnalazł jego grobowca, więc nie zdążysz w żaden sposób zapobiec temu, co ma nastąpić, bo planet nie da się zatrzymać.
-Tak, to prawda –odparł smutno Kasin.
-Ale pomyślmy jak zapobiec następstwom.
-Właśnie, otóż to.
-Powiedziałeś, że w twoim śnie szli ludzie? –spytał Arnalf.
-Tak, ale teraz wiem, że to nie ludzie tylko ożywieńcy, a były ich tysiące.
-To jest straszne!!! –podrapał się w siwą głowę Arnalf.
-A jeśli ruszą na północ? –spytał Kasin
-Tak jak tu napisano, będzie chciał opanować cały świat.
-Każdy zabity przeciwnik będzie stawał się jego sługą –odparł Kasin.
-Tak, i oto właśnie mu chodzi.
-Są dwie możliwości: pierwsza, to wyruszyć, odnaleźć go i pokonać, a wtedy nici z wielkiej wojny, a druga, to nie ruszać się z miejsca, tylko wzmocnić granice.
-Tak, to dobra taktyka, ale zważ, że jeśli będziemy czekać to może się okazać, że wróg osiągnie taką siłę, że pokona nas bez trudu –odparł Arnalf.
-Więc oponujesz za tym, aby zdusić zło w zarodku?
-Jak najbardziej tak –przytaknął Arnalf.
-Jutrzejszej nocy będziemy śledzić wydarzenia, może jakoweś znaki na niebie powiedzą nam o miejscu, w którym znajduje się ów grobowiec.
-Tak, zostanę i pomogę ci w obliczeniach, jeśli się zgodzisz –rzekł Arnalf.
-Będę bardzo rad z twej pomocy, drogi Arnalfie.
-A, właśnie przypomniałem sobie -w drodze do miasta spotkałem twoją siostrę, jechała razem ze mną dyliżansem.
-Właśnie jej oczekuję.
-Piękna z niej kobieta –rzucił komplement, uśmiechając się.
-Tak, prawda, lecz wciąż samotna.
-Myślę, że wkrótce znajdzie się ktoś, kto ją pokocha.
-Mam taką nadzieję, już zbyt wiele razy narażałem ją na różne niebezpieczeństwa.
-Kiedy się już ściemni, skorzystamy z twego teleskopu.
-Tak, trzeba będzie sprawdzić ułożenie planet.
-Będą musiały stworzyć pewien schemat na naszym niebie.
-Jeśli się pospieszymy, ich kąt względem naszej planety utworzy nam mniej więcej przypuszczalne trajektoria do obliczeń południków i równoleżników, a tym samym będziemy mogli obliczyć położenie grobowca.
-Właśnie –przytaknął Kasin.
Wzięli się zatem śpiesznie do pracy.

***
Znaczną część terenów Imperium porastają mroczne, gęste lasy liściaste. Dokonane wyręby pozwalają na uprawę roli, wypas bydła.
Wciąż jednak pozostały tysiące kilometrów kwadratowych dziewiczej puszczy. Ludzie roztropni nie zagłębiają się dalej niż na sam skraj tej puszczy, chyba, że podróżują traktami bądź rzekami.
Las Reikwald sięga do stóp Szarych Gór i jest ulubionym miejscem wygnańców z Imperium. To idealny teren dla rozbojów, ponieważ główne arterie komunikacyjne, czyli rzeka Reik i równoległa do niej droga, przebiegają jego skrajem.
Trakt z Aldorfu do Nuln przebiega właśnie przez las Reikwald.
*
W oddali dało się słyszeć turkot wozu. Para ciemnych oczu patrzyła na drogę gdzieś z wysokości korony drzew.
Zza zakrętu wyłonił się wielki wóz. Obok niego jechało czterech jeźdźców. Każdy obstawiał bok wozu. Byli uzbrojeni po zęby. Na wozie zaś siedział kupiec i śpiewał wesołą piosenkę:
„Powiedzcie Kachnie, gdy was zapyta, że nie ma woja nad Wita.
Czerwone róże na jej dłonie składam, całuję ręce i w pas się kłaniam.
Urodziwe to dziewczę wszak anielej urody.
I powiem szczerze, że wszystko bym dla niej zrobił -nawet gwiazdę z nieba bym zerwał, gdyby mnie pokochała i mą żoną została”.
Wóz toczył się ciężko, wypełniony drogimi tkaninami i świecidełkami. Kupiec był wyraźnie zadowolony, przecież dzisiaj zarobi swoje pieniądze. Tyle dni już jest w drodze narażony w każdej chwili na niebezpieczeństwo i wreszcie prawie już widać z oddali miasto Nuln, do którego tak mu śpieszno.
Liście poruszyły się lekko w koronie drzew. Spomiędzy gałęzi wysunęły się groty strzał. Wóz pomału przetaczał się dołem.
Nagle w powietrzu rozległ się przeciągły gwizd.
Z góry, spomiędzy gałęzi drzew posypały się strzały.
Kupiec, przerażony, zatrzymał wóz i zeskoczył, chowając się pod nim.
Wyciągnął zza pasa pozłacany, zdobiony drogimi kamieniami sztylet.
Przerażony rozglądał się na boki. Strzały dosięgły koni, a te, rżąc przerażone, poczęły padać na ziemię martwe, brocząc krwią. Napastnicy byli okrutni, nie oszczędzali nikogo. Ochrona, którą wynajął kupiec, nie zdążyła wyciągnąć mieczy ani podnieść łuków do góry aby odeprzeć atak. Każdy z nich dostał przynajmniej po cztery strzały i bezwładnie zwalał się na ziemię, z tępym klaśnięciem uderzając o kamienny trakt. Wszędzie widać było pełno krwi rozlanej z martwej już teraz ochrony. Kupiec przerażony miotał się jak oszalały pomiędzy kołami. Strzały fiurgały niebezpiecznie blisko niego.
Kilka z nich wbiło się w burty wozu; inne w koła. Niektóre nawet ugrzęzły w szczelinach kamiennego traktu.
Nie wiedział, co począć. Był zgubiony. Począł wzywać imię Vereny, myśląc, że bogini pomoże mu w tej niesprawiedliwości.
Nagle jedna ze strzał ugodziła go w bok. Poczuł ogromny ból i bezwładnie osunął się na ziemię brocząc krwią. Widział jeszcze jak napastnicy w czarnych płaszczach trzymając łuki zsunęli się po linach z drzew i poczęli łupić zwłoki zabitych i sam wóz. Było ich sześciu, każdy spod ciemnej gwiazdy. Szkaradne typy prawie do naga rozebrały martwych najemników, zabierając im wszystko, co nadawało się do sprzedania czy nawet na zamianę za własne, stare rzeczy.
Dopadli i do niego, zabierając sztylet. Zerwali mu z nóg ciżmy i pantalony, kubrak i nakrycie głowy. Kosztowne pierścienie i naszyjnik. Nie czuł już bólu, tylko przenikliwe zimno. Z dzikim śmiechem wynosili z wozu kosztowny towar. Oczy poczęły mu zachodzić mgłą. Poczuł, że zbliża się koniec i Morr, bóg umarłych, stoi już nad nim by przygarnąć go do swego królestwa.
Leżąc na kamiennym trakcie poczuł dziwny, cichy łomot, który narastał. Z początku myślał, że to jego własne serce ostatkiem sił pomału przestaje bić, ale nie, to było coś innego. Łomot zamienił się w galop. Zdumieni rabusie zamarli w bezruchu, nasłuchując. Byli ciekawi, kto o tak późnej porze sam przemierza las. Na pewno nie oddadzą mu tego, co zagarnęli, ale może sami jeszcze dodatkowo przy tym się wzbogacą. Zza zakrętu wypadł biały rumak, a na jego grzbiecie siedział jeździec zakuty w zbroję, z hełmem zakrywającym całą głowę. Zauważył, co się święci. W lewej ręce trzymał tarczę. Spiął konia do jeszcze szybszej jazdy. Bandyci dobyli broni. Dwóch z nich naciągnęło łuki i posłali w nieznajomego strzały, lecz obydwie utknęły w tarczy. Koń zatrzymał się w miejscu, niemal stając dęba, a ów rycerz zeskoczył z niego, dobywając miecza.
Bandyci rzucili się na niego. Pierwszy atak sparował, zasłaniając się tarczą, ale użył jej także jako broni. Uderzył mocno przeciwnika, miażdżąc mu szczękę. Drugiego ciął w pasie, rozpłatając go niemal na dwoje. Zwalił się na ziemie w straszliwych konwulsjach.
Czterech kolejnych okrążyło przeciwnika. Był w zbroi, ale poruszał się niezwykle zwinnie jak na rycerza. Atakowali go na przemian ze wszystkich stron, ale on tak szybko zmieniał pozycje, że nie mogli go dosięgnąć. Rycerz wybrał jednego z nich i sam zaatakował. Tamten ubrany był tylko w czarny płaszcz i skórzaną zbroję. W dłoni trzymał krótki miecz. Nie miał szans w starciu z zakutym w stal rycerzem.
Próbował sparować uderzenie jego miecza, ale było tak mocne, że miecz po prostu nie wytrzymał. Pękł, a ciecie skierowane było w jego głowę. Ścięty czerep potoczył się po murawie. Korpus runął na ziemię, zalewając trakt czerwoną posoką. Trzech ostatnich rzuciło się na niego, okładając go razami, ale jego tarcza znów zadziałała jak taran, spychając ich do tyłu. Ciął zza niej raz i drugi, odrąbując jednemu ramię. Przerażony bandyta począł uciekać, ale w połowie drogi zemdlał i upadł. Ostatnim dwóm przerażenie odjęło chęć walki. Ale rycerz zaatakował ponownie, obalając jednego z nich na ziemię. Drugi rzucił się do ucieczki. Rycerz cisnął w ślad za nim swym mieczem. Miecz uderzył go w plecy, a bandyta stracił równowagę, przewracając się jak ścięte drzewo na ziemie. Pierwszy z nich, widząc, co się święci, podniósł się, chcąc dać dyla, ale na jego głowę spadło ogromne uderzenie tarczy i stracił przytomność. Rycerz podszedł do ostatniego i obrócił go na wznak. Tamten panicznie zasłaniał się rękami. Rycerz nie zwracając na to uwagi przyłożył mu w twarz serię uderzeń metalową rękawicą. Krew trysnęła zbirowi z twarzy i stracił przytomność. Rycerz rozejrzał się dookoła i podniósł swój miecz.
Podszedł do leżących najemników sprawdzając, czy któryś jeszcze żyw, ale byli już prawie zimni. Kucając nad zwłokami jednego z nich, spojrzał w kierunku wozu. Zobaczył tam nagie zwłoki leżące w małej kałuży krwi. Śpiesznie podszedł tam nachylił się i sprawdził, czy kupiec żyje. Ku jego zdziwieniu w kupcu tliło się jeszcze życie.
Rycerz złamał wystającą z boku strzałę, zerwał się i z wozu wytargał kawałek jakiegoś płótna. Owinął w nie rannego kupca. Przyprowadził swego konia i ułożył go na nim. Przytroczył tarczę i wsiadł na konia.
Pognał go ku miastu. Nikt go po drodze nie zatrzymywał. Wpadł rozpędzony przez most i bramę miasta, minął świątynie Vereny i pomknął w kierunku ratusza. Lecz skręcił w lewo i popędził do świątyni Shally. Podjechał do niewielkiego budynku z dziedzińcem.
Był on niewielki, ale nad frontonem wejściowym był wykuty w kamieniu wielki symbol bogini –serce.
Jedna z kapłanek zajmująca się ogrodem zauważyła przybycie rycerza. Porzuciła pracę i podbiegła do niego.
-Co się stało? –spytała kapłanka.
Była ubrana w białą szatę, na której wyszyte było złotą nicią serce.
Na głowie miała białą opaskę.
-To ranny kupiec, potrzebuje medyka –dało się słyszeć gruby głos dochodzący z wnętrza hełmu.
-Chodź, trzeba go zanieść do szpitala –machnęła ręką kapłanka.
Rycerz zsiadł z konia, ściągnął kupca i niosąc jak matka dziecko, ruszył w ślad za kobietą. Weszli do środka. Znajdowała się tu pomniejsza świątynia bogini miłosierdzia i leczenia. Tam, gdzie powinien znajdować się ołtarz, były umiejscowione drzwi. A obok nich stał posąg pięknej, młodej kobiety, której z oczu płynęły łzy.
Przeszli przez te drzwi. Znajdowali się teraz w szpitalu. Reszta kapłanek widząc, co się święci, zakrzątnęła się do pracy. Jedna z nich pobiegła po medyka.
-Połóżcie go tutaj -wskazała mu pomieszczenie operacyjne.
Położył go na stole przykrytym białym prześcieradłem.
Zaciągnięto zasłony i wyproszono przybysza.
-Zaczekaj na zewnątrz –powiedziała kapłanka.
-Jak będzie po wszystkim, zawołamy cię.
Rycerz ukłonił się i wyszedł. Usiadł na stopniach świątyni i zdjął hełm. Z pod hełmu wysypały się długie, czarne, kręcone włosy. Spojrzał na ostatnie promienie zachodzącego słońca. Niecałą godzinę później usłyszał za sobą męski głos.
-Przyjacielu, w porę go do nas przywiozłeś. Gdyby nie to, zmarłby z upływu krwi.
Rycerz wstał i odwrócił się. Medyk osłupiał, bo ten, kogo uważał za mężczyznę, okazał się kobietą. Stała przed nim młoda, czarnowłosa kobieta o pięknej urodzie.
-Dziękuje, że uratowałeś go panie –podziękowała.
-Został napadnięty w drodze do miasta.
-Okazałaś mu miłosierdzie, niech cię Shalla błogosławi za twą dobroć.
-Powiedz, jak się zwiesz, abym mógł mu przekazać twe imię, aby pamiętał, komu zawdzięcza ratunek.
-Nazywam się Elektra von Hallen.
-A więc Elektro, odwiedź nas w przyszłym tygodniu, a na pewno już do tego czasu wydobrzeje na tyle, aby z tobą rozmawiać.
-Dobrze, za tydzień przybędę tu –powiedziawszy to skłoniła się, ubrała hełm i wsiadła na konia.
Ruszyła ku najbliższej gospodzie.
Zatrzymała się pod gospodą, z której zwisał szyld ze złotym bażantem.
Nie czekając na pachołka sama poprowadziła konia do stajni, która znajdowała się na tyłach gospody. Było tu małe podwórko ze studnią,
chlewik i stajnie. Wprowadziła konia do boksu i przywiązała go.
-Panie, czemu nie zawołałeś sługi? –zapytał młody pachołek.
Odwróciła się, zdjęła hełm i rzuciła mu szylinga.
-Nie potrzeba fatygi –odpowiedziała, wprawiając w zakłopotanie chłopca stajennego.
-Och, pani, myślałem, że.. raczcie wybaczyć –skulił się chłopiec oczekując reprymendy.
-Nie szkodzi, ale zaopiekuj się nim troskliwie –tu wzięła i poczochrała chłopcu włosy uśmiechając się.
Chłopiec ukłonił się i żwawo przystąpił do czyszczenia rumaka.
Ruszyła do tylnich drzwi gospody. Otworzyła odrzwia i od razu buchnął na nią gwar i muzyka. Zapach pieczonego ciasta mieszał się z zapachem piwa i wędzonego mięsa. Różne moczymordy upijały się tu do nieprzytomności, trwoniąc swe mizerne pensje.
Pomieszczenie zasnute było tytoniowym dymem. Nie chciała zwracać na siebie niczyjej uwagi. Usiadła z boku przy ławie. Po chwili zauważył ją krępy gospodarz. Podszedł spiesznie do miejsca gdzie siedziała.
-W czym mogę pomóc, pani? –spytał trochę zmieszany widokiem kobiety -rycerza pod swoim dachem.
-Pieczone jagnię z burakami i piwo imbirowe –odparła szybko bez zastanowienia.
-Już się robi, proszę pani –spiesznie oddalił się w stronę kuchni.
Spojrzała w ślad za nim. Wszedł przez uchylone drzwi, a po chwili wyjrzały z stamtąd ciekawe kobiece oczy. Elektra domyślała się, że to żona gospodarza. Nikt zbytnio nie zwracał na nią uwagi. Wszyscy byli zajęci hulaczką i pijaństwem. Miała w pogardzie takich mężczyzn.
Zdjęła z dłoni żelazne rękawice i położyła je na ławie przed sobą.
Rozglądnęła się po sali. Jej oczy przykuło na moment pięcioro nędznych obwiesi, którzy popijając obgadywali jakieś interesy.
Wyglądali na tutejszy gang. Wypili, co swoje i wyszli.
Gospodarz przyniósł po kwadransie to, co zamówiła. Spojrzała na niego -był barczysty, o pospolitej twarzy raczej uczciwego człowieka.
-Należy się dwie korony –skinął głową stawiając jagnię, które nader apetycznie wyglądało i kufel piwa.
-Proszę, oto zapłata –położyła przed nim monety.
Podziękował i oddalił się w kąt gospody, gdzie najbardziej rozrabiano.
Chwyciła jagnię w ręce, rozdzierając je poczęła jeść łapczywie, jakby od tygodnia nic nie miała w ustach. Zalewała to wszystko haustami piwa.
Po zaspokojeniu pierwszego głodu zwolniła nieco i już powoli ogryzała kości. Zauważyła jak gospodarz podszedł do jednego z towarzystw bawiących w kącie i zażądał zapłaty, ale usłyszał tylko bełkot zapitej gęby. Rozgniewał się przeto i ucapił delikwenta za kołnierz, powlókł do drzwi, uchylił je i dosłownie wykopał na zewnątrz ku uciesze rozbawionej ciżby. Obrzucił go jeszcze stekiem niewybrednych słów i wrócił do środka zatrzaskując drzwi.
-Jeszcze raz, jeśli nikt z was nie zapłaci mi za trunki, to gorzko tego pożałuje!!! –krzyknął na klientów.
Uśmiechnęła się i ugryzła kolejny kęs jagnięcia.
Zjadła, wypiła i postanowiła wynająć pokój na noc.
-Hej, gospodarzu, macie jakiś wolny pokój? –spytała stając przy ladzie.
-Tak, mnóstwo wolnych pokoi jeszcze mam w zanadrzu –odparł.
-Poproszę więc jeden z nich –poprosiła.
-Oczywiście, oto klucze –podał jej klucz.
-Będzie się należeć jedna korona –dodał.
-Proszę iść na piętro. Pokój jest oznakowany takim samym znakiem jak na kluczu –wskazał jej symbol przypięty do klucza.
Jej klucz nosił symbol bliźniąt.
Przytaknęła głową i ruszyła na górę, ale zatrzymała się i spytała:
-Potrzebuje ciepłej wody i mydła.
Spojrzał na nią i odpowiedział:
-Zaraz się tym zajmę –skinął głową i ruszył na zaplecze.
Znalazła swój pokój i otworzyła go kluczem, który otrzymała.
Weszła do środka. Było tam prawie ciemno. Na stole tliła się z ledwością mała lampka olejna. Podeszła do niej i podkręciła nieco płomień. Pokój był niewielki. Zauważyła po prawej kominek. Podeszła doń i zapaliła ogień w palenisku. Zrobiło się jasno. Obok było w ścianie coś jakby zasłona. Podeszła tam i odsłoniła zasłonę. Panował tu półmrok, nie widziała wiele, tylko jakieś niewyraźne kontury. Wróciła się po lampę. Zaglądnęła tam jeszcze raz. Stała tam wielka drewniana balia, miednica i lustro. Postawiła na taborecie lampę i wróciła do pokoju. Sięgnęła po świecznik stojący na kominku i zapaliła go, stawiając na stole. Przyniosła lustro z łazienki. Postawiła na stole i jęła zdejmować z siebie zbroje.
Została tylko w getrach i skórzanym kaftanie.
Zapukano do drzwi.
-Kto tam? –spytała.
-Przyniosłam ciepłą wodę –odpowiedział kobiecy głos.
-Można wejść –przyzwoliła.
Do pokoju weszła kobieta i kilka dziewcząt niosąc wiaderka i dzbany z ciepłą wodą. Szybko i sprawnie napełniły balię, ukłoniły się i gapiąc się jak sroka w kość opuściły pokój.
Wreszcie mogła się wykąpać. Zamknęła drzwi i począwszy się rozbierać zasłoniła zasłonę. Zrzuciła z siebie getry i kaftan.
Zanurzyła się w ciepłą toń wypełniającą balie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Nie 22:01, 11 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział. IV

Słonce pomału chyliło się już ku zachodowi, gdy ścieżką przez las szedł niski człowiek. Ale mieszkając w tej krainie już na pierwszy rzut oka można było poznać, że to krasnolud a nie zwykły mężczyzna.
Ubrany był w zbroje łuskową, a głowę chronił mu hełm. Na dłoniach ubrane miał żółte rękawice. Przepasany był grubym skórzanym pasem z wielką, złotą klamrą.
W dłoniach dzierżył wielki topór, na którym wyryte były magiczne, runy. Jego długie, siwe włosy splecione były w jeden gruby warkocz, który opadał niemal do pasa, a takaż sama broda, również powiązana była w pomniejsze warkoczyki. Dziarsko maszerował przez las, który ludzie uznali za niebezpieczny a on sobie z tego nic nie robiąc przemierzał go ot tak sobie na przekór zdrowemu rozsądkowi. Był już tydzień w podróży przemierzając niezliczone przestrzenie Imperium i, co ciekawe, ani razu nie był niepokojony przez dzikie zwierzęta i potwory zamieszkujące las Reikwaldzki. Skąd pochodził? Wiadomo -z królestwa krasnoludów, które to znajdowało się w Szarych Górach.
I pomyśleć, że jeden krasnolud potrafił przejść nie draśnięty przez tak mroczny las, o którym krążyły niezliczone legendy.
Ścieżka kończyła się. Wyszedł na trakt i skręcił w prawo. Teraz pogwizdując przyspieszył nieco, czuł, że jest już blisko miasta.
Myślał już nad tym, co zrobi, gdy dotrze do Nuln. Najpierw odwiedzi swego kuzyna, który był dosyć zamożnym kupcem, a który to ożenił się z Kachną, tutejszą pięknąscią. Wreszcie będzie mógł z nim porozmawiać, bo tyle już się nie widzieli. Po za tym, obiecał mu, że wreszcie go odwiedzi. Więc chcąc dotrzymać obietnicy ruszył w drogę na przełaj przez las. Mruczał pod nosem swoją ulubioną melodyjkę, którą śpiewali jego ziomkowie. Wychodził właśnie zza zakrętu, kiedy zobaczył pobojowisko. Podbiegł szybko, aby przyjrzeć się temu, co ujrzał. Na drodze leżały nagie zwłoki poprzeszywane strzałami, nad którymi już pomału zaczęły zbierać się muchy. Leżały też zwłoki pary koni, które wciąż były przywiązane do splądrowanego wozu. ...Musiała się tu rozegrać niezła bitwa –pomyślał krasnolud.
Podszedł do ostrzelanego wozu, z którego wystawały strzały.
I stanął jak wryty. Na burcie wozu ujrzał bowiem symbol swego rodu, a był nim róg myśliwski.
-Na Sigmara!!! –krzyknął krasnolud.
Począł rozglądać się za swym krewnym. Ale nigdzie nie widział jego ciała. Myśląc, że może udało mu się doczołgać do lasu, począł wołać go po imieniu.
-Wit, gdzie jesteś!!?
-To ja, Khagrim, przychodzę ci z pomocą!!
Gdzieś z boku doszło do jego uszu dziwne szuranie.
Odwrócił się w tamtą stronę i ujrzał czołgającego się, zakrwawionego zbira. Podbiegł do niego i kopnął go w bok, przewracając na wznak.
-Gadaj, na Sigmara, coście uczynili z kupcem!? –krzyknął Khagrim.
Bandyta zakrztusił się własną krwią cieknącą z rozbitej twarzy.
-Gadaj, a żywo, to skrócę twe męki! –przygniótł go nogą.
-Rycerz go zabrał –wykrztusił z siebie typek.
-Co za rycerz!? –warknął krasnolud.
-Nie wiem, wpadł jak wicher i nas pobił –rzęził oprych.
-Sam was pokonał? –niedowierzał.
-Tak, był sam, ale był szybki –wykrztusił.
-Gdzie on? –spytał krasnolud.
-Odjechał w kierunku miasta.
-Ty plugawy nikczemniku!! –krzyknął Khagrim unosząc topór.
Uderzył z całej siły, rozcinając na dwoje czaszkę bandyty.
-Tak konczą ci, co rozbojem się pałają –rzekł do siebie krasnolud, spluwając na ścierwo.
Ruszył śpiesznie w kierunku miasta z nadzieją, że może nie jest jeszcze za późno i jego kochany kuzyn żyje.
Wstąpiła w niego niepojęta wręcz energia. Nie czuł zmęczenia, które dawało się mu jeszcze godzinę temu we znaki. Wyszedł z lasu na równinę. Jego oczom ukazały się pola uprawne i wiejskie domki. W oddali widział maszty statków stojących w małej przystani na brzegu rzeki.
Przeszedł przez most przerzucony przez fosę. Żaden strażnik nie zatrzymywał go, jednak ten spytał, czy jakiś czas temu przejeżdżał tędy rycerz wiozący rannego. Strażnicy nie widzieli czy był tam jakiś ranny, ale rycerz na pewno wiózł coś zawiniętego. Khagrim zawiadomił ich o napadzie na trakcie, prawie pod samymi murami miasta. Wiadomość ta bardzo rozgniewała strażników. Ale jedynym dla nich pocieszeniem było to, że wszyscy bandyci zginęli. Przyrzekli zająć się dobytkiem kupca i wskazali krasnoludowi drogę, w którą skręcił ów rycerz. Ponoć prowadziła ona do świątyni Shallyi, gdzie znajdował się szpital. Podziękował i ruszył truchtem w tamtym kierunku. Jego zmęczenie uleciało gdzieś i teraz miotały nim obawa o życie kuzyna gniew na bandytów i wdzięczność dla nieznajomego człowieka, dzięki któremu jeśli bogini da i Sigmar błogosławi, kuzyn wyżyje.
Khagrim skręcił w lewo obok świątyni Vereny. Od pewnego momentu począł nawet biec. Biegł jak szalony, wywijając na wszystkie strony swym ciężkim toporem bojowym. Topór ten był przekazywany z pokolenia na pokolenie. Khagrim był dumny z niego. Wiele razy wyciągnął go z opresji. A ilość trolli, jaką przez to miał na koncie, była imponująca. Wbiegł po schodach świątyni, przeskakując po kilka schodów naraz. Uchylił drzwi świątyni i wszedł. Rozejrzał się, ale nie ujrzał ani żywej duszy. Skierował się wzdłuż głównej nawy. Zobaczył tam drzwi, więc szybko do nich podbiegł. I prawie zderzył się z kapłanką w przejściu.
-Z jaką sprawą przychodzicie, zacny krasnoludzie? –spytała.
-Czy ostatnio przyjechał tu pewien rycerz? –zdyszany spytał.
-Tak, był tu pewien zacny człowiek, który ulitował się nad potrzebującym.
-A, więc ten ranny jest tutaj? –pytał dalej.
-A kto pyta?
-Jestem Khagrim z Gór Szarych, a ten ranny to mój kuzyn –odparł.
-Chodźcie więc za mną –skinęła ręką.
Ruszył w ślad za kapłanką.
-Człowiek, który go przywiózł, zdążył w ostatniej chwili –podjęła rozmowę.
-Czy żyw jest? –spytał z nadzieją w głosie.
-Tak, nasz najlepszy medyk się nim zajął –uspakajała kobieta.
-Czy ten rycerz jeszcze tu jest? –spytał.
-Z tego co wiem, to już odjechał –odpowiedziała.
-Szkoda, chciałem mu uścisnąć dłoń.
Zaprowadziła go tam, gdzie leżał Wit.
Khagrim spojrzał na kuzyna, wielce wzruszony widokiem bladych lic i skrzywionej grymasem bólu twarzy. Usiadł na zydlu, tuż przy jego łożu. Odstawił topór na bok. Począł wznosić modły do Sigmara o zdrowie kuzyna.
-Miał wiele szczęścia –odezwał się męski głos.
Khagrim obrócił się i ujrzał mężczyznę w białych szatach z wychaftowanym złotymi nićmi gołębiem.
-Rycerz to szlachetny –odparł medyk z dziwnym uśmieszkiem.
-Zdążył przywieźć rannego, zanim ten się wykrwawił.
-Strzała wbita była głęboko, ale udało mi się ją usunąć.
-Teraz śpi i odpoczywa.
-Ale cierpi przecież? –rzekł Khagrim.
-Tak, jeszcze, ale wkrótce zadziałają zioła, które mu podałem przeciw bólowi.
-To dobrze –pokiwał głową.
-Patrzeć tylko, jak się obudzi.
Medyk udał się do kolejnego chorego naprzeciwko.
Pół godziny później Wit ocknął się wreszcie. Zamrugał powiekami i rozejrzał się po komnacie. Ujrzał siedzącego Khagrima.
-Och, drogi kuzynie –odparł z ledwością.
-Witaj, drogi Wicie –uśmiechnął się do niego Khagrim.
-Widzisz jak mnie urządzili?
-Tak, te psy już nigdy nie ujrzą błękitu nieba. Teraz ich ścierwa gniją na trakcie.
-I dobrze, należało się im.
-Czy widziałeś tego rycerza, drogi Wicie?
-Jak przez mgłę, ale cóż to był za widok kuzynie.
-Spadł na nich jak wygłodniały orzeł.
-Sam przeciwko sześciu? –spytał Khagrim.
-Tak. Sam przeciwko sześciu.
-Tak, z łatwością dał sobie z nimi radę.
-Moja ochrona nie przeżyła i nawet nie zdążyła zareagować.
-Wysłano patrol, na pewno odzyskają to, co zostało ci skradzione.
-To dobrze, bo na te płótna czekało wielu sukienników.
-Ależ Wicie, te przedmioty nie mają teraz znaczenia. Najważniejsze jest teraz twoje zdrowie. Jak się Kachna dowie, powie to samo.
-Tak, moja ukochana Kachna. Poślij po nią, musi tu przyjść.
-Dobrze, tak zrobię.
-I jeszcze jedno...
-Tak?
-Znajdź i przyprowadź do mnie tego rycerza. Muszę go wynagrodzić za ten zacny czyn.
-Niech i tak będzie –odparł Khagrim.
-Ruszaj więc czym prędzej –wyszeptał kuzyn, pomału zasypiając.
Zioła uśmierzające ból zaczęły działać. Khagrim ścisnął dłoń kuzyna, wziął topór i wyszedł. Spotkał w świątyni medyka i spytał, gdzie znajduje się najbliższa gospoda lub karczma. Powiedział mu, że najbliższa to „Wesoły żongler”, ale równie blisko jest też „Złoty Bażant”.
Postanowił więc, że najpierw odnajdzie rycerza, a potem pójdzie do Kachny i uspokoi ją, bo na pewno jest zaniepokojona brakiem obecności męża. Podziękował medykowi i zapowiedział, że będzie odwiedzał kuzyna. Ruszył więc najpierw do „Wesołego żonglera”, a karczmarz powiedział mu, że nikogo takiego nie widział. Więc ruszył do „Złotego Bażanta”. Wszedł tam i spytał czy jakowy rycerz ostatnio tu nie przybył. Gospodarz odpowiedział, że rycerz to nie, ale przyjechała tu pewna kobieta, która wygląda jak rycerz i zachowuje się jak rycerz.
-Kobieta? –zdziwił się krasnolud.
-Tak, kobieta o pięknej urodzie, lecz zakuta w zbroję –odparł gospodarz.
-Nie, to na pewno nie ona –stwierdził Khagrim.
-Kobieta nie, w żadnym razie, to musiał być mężczyzna –obstawał na swoim krasnolud.
Wyszedł z gospody i ruszył do innych lokali, ale i tam nikt nie widział zakutego w stal rycerza. Khagrim był zły. Jak to możliwe, aby taki człowiek przepadł bez wieści w takim mieście jak Nuln? No, ale robiło się już późno, więc skierował swe kroki do żony swego kuzyna.
Był ciekaw jak przyjmie złe wieści Kachna i co zrobi?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Wto 13:09, 13 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział. V

Było już późno, gdy dwaj uczeni zanurzeni w księgach i obliczeniach wreszcie zrobili sobie chwilową przerwę. Kasin powiedział do Arnalfa:
-Dzisiejsza noc jest wyjątkowo pogodna.
-Tak, sprzyja obserwacji nieba –odparł Arnalf.
-Myślę, że już czas byłby najwyższy zobaczyć niebo –powiedział to, poczym rzucił zaklęcie i kopuła pracowni otworzyła się i powiało chłodem. Rozsunęła się niemal bezszelestnie, odsłaniając gwiaździste niebo i księżyc.
-Spójrzmy na południową stronę nieba –rzekł Kasin.
Obrócił teleskop i ustawił ostrość.
-Tak, planety szykują się do koniunkcji, wejdą w jedną linię i wskażą nam kierunek i miejsce gdzie znajduje się grobowiec.
-Ale czy na pewno będzie to właśnie to miejsce?
-Nie mamy pewności, ale to zawsze coś –odparł Kasin.
-Będziemy znali miejsce na podstawie linii planet, dokładnie jutro o północy zrównają się i linia, która w ten sposób powstanie... –przerwał mu Arnalf.
-Jak to możliwe? –spytał.
-Już śpieszę z wyjaśnieniem przyjacielu –tu wziął globus ze stołu.
-Spójrz, to jest nasza planeta –uniósł do góry globus.
-Nie jest przecież jedyną w tym bezkresie nieba.
-Tak, to racja –zgodził się Arnalf.
-Wszystkie planety ustawią się w jednej linii, ziemia znajdzie się między planetami a słońcem –opowiadał dalej.
-I linia, która połączyłaby wszystkie planety... –przerwał na chwilę i odłożył globus, sięgając po kredę. Podszedł do czarnej tablicy zrobionej z bazaltu.
-Pokażę ci to na przykładzie wykresu –narysował jakby korale nawleczone nicią.
-Teraz spójrz -oto nasza planeta –zaznaczył ją krzyżykiem.
-A to słońce –wskazał ogromny kształt wielkości arbuza.
-Teraz widzisz tę linię łączącą wszystkie planety razem ze słońcem?
-Tak, widzę –odparł Arnalf.
-Ziemia leży na tej linii, a ta na wskroś ją przebija –wskazał palcem.
-Tak więc punkt otrzymany w miejscu przebicia tej linii to właśnie miejsce, gdzie znajduje się ów grobowiec –skończył swój wywód Kasin.
-Brawo, całkiem sprytnie to ująłeś –przyznał rację Arnalf.
-Jaki jest margines błędu? –spytał Arnalf.
-To jakieś dziesięć kilometrów, ale sądzę, że będąc tam, łatwo odnajdę to miejsce, przecież to zupełna pustynia.
-Owszem, ale przepełniona złą magią.
-Dam sobie radę.
-Właśnie.
Nagle ujrzeli błysk, który widoczny był tam, gdzie znajdowała się stara dzielnica blisko placu portowego.
-Ktoś złamał przepisy i bawi się magią w mieście –powiedział Arnalf.
-Tak, przecież to zakazane –przytaknął Kasin i nagle chwycił się za głowę i osunął na podłogę nim Arnalf zdążył zareagować.

*
Mallory ruszył zaułkiem przygotowany do walki, trzymając w ręku łuk i strzałę. Ujrzał przed sobą parkan i zamkniętą furtkę, więc skręcił w lewo. Z oddali widział już szabrujących bandytów. Zdzierali z leżącej osoby szaty i wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Ale Mallory zamarł w bezruchu, bo uświadomił sobie, że to kobieta, gdy jasne światło księżyca oświetliło jej nagie już piersi. Wystrzelił pierwszą strzałę, przebił czerep bandycie, który właśnie zdejmował portki, aby dokonać gwałtu na nieprzytomnej kobiecie.
Martwe ciało zwaliło się na nieprzytomną, przygniatając ją. Napiął łuk i posłał kolejną strzałę, godząc następnego w biodro. Zataczając się, bandyta ruszył wściekły w kierunku Johna. Reszta jego kompanów ruszyła tuż za nim. Odrzucili pałki i wyjęli spod płaszczy krótkie miecze. Strzała ze świstem poszybowała w cel. Ugodziła rannego już w lewe ramię, ale ten nie zwolnił bynajmniej. Drugi zaś gwizdnął przeciągle i Mallory usłyszał za sobą zgrzyt otwieranej furtki.
Spodziewał się, że mogą być problemy, ale teraz walczył przeciwko liczniejszemu przeciwnikowi. Odrzucił łuk i odpiął to, co tak ukrywał.
Dzierżył w dłoniach topór obusieczny, który nagle zaczął pałać jasnym światłem. Bandyci zatrzymali się na moment widząc zaczarowany oręż, ale jednak po namyśle stwierdzili, że zdobywając taką broń mogą nieźle zarobić. Mallory wykorzystał chwilę wahania i ruszył z wielką furią. Ranny bandyta nie był już tak zwinny jak jego zdrowi jeszcze kompani. Cięcie topora przepołowiło go dosłownie na dwoje. Krew trysnęła na wszystkie strony. Nogi upadły w jednym kierunku, a reszta ciała w drugim. Natychmiast utworzyła się tam wielka kałuża krwi. Mallory zręcznie uskoczył przed ciosem i uderzył kolejnego w brzuch. Tamten zachwiał się, ale nie upadł. John chciał dokończyć uderzenie, ale atak drugiego oprycha odrzucił go do tyłu.
Poczuł, że ma rozerwaną koszule i ciepło powoli rozlewa się po jego ręce. Sparował toporem kolejne cięcie, ale tamten kopnął go, obalając na ziemię. Mallory upadł, a topór wypadł mu z ręki. Miecz zalśnił mu nad głową, ale szybkim ruchem dobył sztylet z cholewy buta i dźgnął rzezimieszka w pachwinę. Tamten wypuścił miecz, który pochwycił Mallory, a bandzior zwinął się w kłębek na ziemi, trzymając się rękoma poniżej pasa. Potężne ciecie wymierzone było w głowę Johna, ale nagle bandyta chwycił się za gardło, z którego wystawał nóż i wypuścił oręż z rąk. Upadł na kolana rzężąc, a po chwili całkiem już zwalił się na ziemię. Jego ciało podrygiwało jeszcze w pośmiertnych konwulsjach. Stał już tylko naprzeciwko jednego, ale z mroku za nim wyłonili się kolejni trzej. I wtedy z pomocą przybył mu mały Soho. Hobbit zaaferowany długą nieobecnością Johna ruszył za nim. Zobaczywszy, co się święci, rzucił nożem w zabójcę, który chciał dostać Mallorego. Wyjął mały mieczyk i podbiegł do trzech bandytów, którzy zbliżali się do Johna. Pierwszemu podciął nogi owym mieczykiem, a ten upadł na kolana. To wystarczyło, aby mały Soho mógł podbiec i poderżnąć mu gardło. Co też uczynił z całą skrupulatnością, tnąc szyję od ucha do ucha. Bandyta upadł na ziemię, zalewając krwią z tętnic całą przestrzeń obok siebie.
Mallory począł wymianę ciosów mieczem. Tylko znajomość dobrego fechtunku miała zadecydować o wygranej lub śmierci.
A widać już było, że przeciwnik coraz bardziej odstaje od Johna i nie na wiele się zda takie wywijanie mieczem. Wreszcie wybił mu z rąk miecz i odrąbał głowę. Soho niebywałym sprytem i szybkością, z jaką robił uniki, zadziwił Johna. Kiedy przeciwnik zadawał cios, Soho potrafił w tym czasie zadać dwa ciosy. Nic dziwnego, że hobbit prawie na plasterki pociął ów śmiałka, który odważył się z nim zmierzyć.
Ostatni ze zbirów, rozumiejąc powagę sytuacji, już dawał dyla bokiem.
Mallory szybkim ruchem podniósł topór i cisnął nim w uciekającego bandytę. Topór wbił się w jego plecy miażdżąc kręgosłup, aż trzasnęły kości. Bandzior z wbitym toporem zwalił się na ziemię, wzbijając tuman kurzu. John podszedł do niego i stanąwszy jedną nogą na jego plecach pociągnął za wbity topór, aż mlasnęło. Wytarł go w płaszcz denata.
-Soho, odbierz im to, co nie należy do nich –rozkazał Mallory.
Soho dziarsko wziął się za przeszukiwanie zwłok.
John zaś podbiegł i kopnięciem zwalił z leżącej zwłoki zabitego rzezimieszka. Kobieta była bardzo dobrze widoczna w świetle księżyca. Jej nagie piersi świeciły w jego blasku. Sprawdził czy żyje i nie namyślając się zerwał z siebie płaszcz, owinął nim kobietę i poniósł w kierunku wozu. Soho przeszukując zwłoki znalazł jej łuk i kołczan, a posiadając umiejętność widzenia w ciemnościach bez problemu odnalazł porzuconą torbę podróżną. John ułożył kobietę delikatnie na pustym wozie, podkładając jej pod głowę płachtę. Usiadł na koźle i poczekawszy chwilę na hobbita ruszył.
-Mam wszystko, co udało mi się znaleźć –rzekł Soho, pokazując piękny łuk.
Jechali wolno do portu.
*
Arnalf trzymał w objęciach Kasina, ten pomału dochodził do siebie.
Zamrugał powiekami i rozejrzał się dokoła.
Nagle zerwał się na równe nogi i trzymając się za głowę krzyknął:
-To była Brigit!! To ona użyła mocy w swej obronie!
-Jesteśmy połączeni więzami krwi i magii, jeśli jedno z nas jest ranne, drugie to odczuwa jakby samo było ranne!
-Co chcesz zrobić? –spytał Arnalf.
-Szybko, ruszajmy, może jeszcze zdążę jej pomóc!
Zbiegł po schodach aż na podwórze, gdzie znajdowały się stajnie. Osiodłał dwa konie -dla siebie i Arnalfa. Pędem pognał uliczkami Nuln.
Wiedziony przeczuciem i magią swego rodu przybył do owego zaułka. Zastał tam jednak sztywne ciała zabitych i skrawki materii, które, jak poczuł, pochodziły z sukni jego siostry.
-Pomogę ci –rzekł Arnalf i spokojnie zsiadłszy z siodła począł w skupieniu recytować tajemne inkantacje.
-Tak, teraz już wiem, co się tu stało.
-Co? Powiedz!
-Została napadnięta.
-To widać, ale gdzie ona jest?
-Nie martw się, jest w bezpiecznych rękach.
-Jak to?
-Pewien odważny młodzian wraz z swym przyjacielem pomogli jej w ostatniej chwili.
-Teraz jest bezpieczna i u dobrych ludzi.
-Jesteś tego pewien?
-Tak jak tego, że tu stoję.
-Więc wracajmy dokończyć to, co zaczęliśmy, bo nie będziemy mieli drugiej szansy.
-Dobrze, więc wracajmy –rzekł Kasin i wsiadłszy na konie ruszyli z powrotem.
*
Tym czasem Mallory zajechał na tyły warsztatu swego pracodawcy.
Soho zeskoczył z kozła i szybko pognał do środka, aby zawołać swego mistrza. Karl spiesznie zszedł na podwórze i zbliżył się do wozu.
-Patrz szefie, co przywieźliśmy – John skinął na Sulivana.
Podniósł obrębek płaszcza, ukazując mu zakrwawioną twarz dziewczyny.
-O bogowie, zmiłujcie się nad tymi, co to uczynili –powiedział chwytając się za głowę.
-Szybko, wnieście ją na górę –zakomenderował.
Mallory delikatnie wziął ją na ręce i ruszył za Karlem
po schodkach, aż do pomieszczenia, które okazało się jadalnią i kuchnią zarazem. Na środku znajdowało się palenisko, przy którym uwijała się starsza kobieta i młoda dziewczyna z rasy Niziołków.
Po prawej, pod oknem, stał stół wraz z ławami. Po lewej znajdowały się drzwi do sypialni właściciela, a na wprost drzwi do jakiegoś innego pomieszczenia. Wszystko, co się tu znajdowało, było prawie w całości wykonane z drewna. No, oczywiście nie, licząc paleniska.
Na widok Mallorego wnoszącego zawiniętą dziewczynę, hobbitka wypuściła z rąk drewnianą łyżkę, którą próbowała strawę nad paleniskiem i zatkała rękom usta, wytrzeszczywszy w przestrachu.
-Berto, szybko, zajmijcie się ranną! –rzekł do żony Karl.
Berta, odstawiwszy kocioł na bok, wytarła ręce w fartuch i skinęła na Rebekę, bo tak miała na imie dziewczyna o czekoladowych kręconych włosach. Szybko zakrzątnęły się po kuchni.
-Chodź, John, połóż ją tutaj –wskazał mu miejsce Soho, prowadząc go do pomieszczenia znajdującego się obok sypialni Karla. Było małe- spełniało rolę łazienki i pralni. Była tu długa szeroka ława oraz drewniana balia. John położył ją właśnie na tej szerokiej ławie.
Kobiety nalały szybko wody do balii, a Rebeka przyniosła bandaże i wyprosiła z pomieszczenia mężczyzn, zasunąwszy za sobą kotarę przy wejściu. John usiadł ciężko na ławie obok stołu. Zmęczenie dało o sobie znać. Soho zbliżył się do niego.
-Zajmę się tym, przyjacielu –wskazał zakrwawioną rękę Mallorego.
A ten skinął tylko głową. Rękaw koszuli był i tak już rozcięty, więc Soho nie potrzebował nawet go podwijać po prostu rozerwał go do wysokości łokcia.
-Niech to szlag –zaklął Mallory, a Soho cofnął dłonie.
-Przepraszam, jeśli boli –rzekł przestraszony hobbit.
-Nie, tylko dzisiaj kupiłem nową i już bękarty musiały ją pochlastać
-powiedział zdenerwowany John.
-Ale zważ mój przyjacielu, że bijesz się jak zawodowy rycerz, a nie cieśla –powiedział uśmiechając się Soho, przynosząc cynową miskę z wodą.
Jął przemywać ranę, która nie okazała się głęboka.
-Takie czasy, przyjacielu –odparł John.
-Jeśli nie będziesz umiał walczyć, to cię rozniosą.
-Ale i ty bijesz się niezgorzej, jak na hobbita.
-Takie czasy -uśmiechnął się Soho, kończywszy opatrunkiem robotę.
-Niezła robota –John spojrzał na opatrunek z podziwem.
-Możesz robić za medyka w armii –uśmiechnął się tym razem John.
-Nie zawsze byłem sługą –odparł Soho, kiwając głową.
-Ale, wracając do tego zajścia, to niezłego daliśmy im łupnia, nieprawdaż?
-Tak, to była ostra wymiana poglądów. Ciekaw jestem, co powiedzą strażnicy miejscy, kiedy znajdą ścierwa.
-O tak, chciałbym zobaczyć ich miny.
-Jak mogli porwać się na niewiastę? –pytał wzburzony Soho.
-Widocznie dla nich każdy godny uwagi nadaje się, aby go napadnięto- a zwłaszcza bezbronna kobieta, która okazała się nie tak do końca bezbronna.
-Jak to? –spytał hobbit.
-Nie widziałeś tych spalonych zwłok na pobojowisku? –zagaił Mallory.
-A ja myślałem, że to kupa spalonych liści.
-Ba, teraz to tylko popiół, ale niedawno jeszcze był to człowiek.
-Sugerujesz, że to ona sprawiła? –zdziwił się Soho.
-Tak, jestem za to gotowy gardło dać.
-No jak tak, to wierzę, ale, znaczy się, czarodziejka?
-Niezupełnie, bo po co jej elfi łuk?
-Właśnie, po co?
-Myślę, że jest istotą magiczną –zawiesił głos.
-Jest elfem? –wybałuszył oczy hobbit.
-Tak, to prawda, myślę, że właśnie tak jest –kiwnął głową.
-To potwierdza posiadany przez nią łuk.
-Ale dlaczego dała się zaskoczyć?
-Ba, myślę, że to ta sama kobieta, która przyjechała do Nuln dzisiaj popołudniu, a którą widziałem w „Wesołym Żonglerze”.
-Znasz ją? –spytał zdziwiony hobbit.
-Tylko z widzenia. Wiem, że przybyła z Perravonu dzisiejszym dyliżansem.
-Urzekła mnie swym spojrzeniem.
-No, to słyszę John, że się zakochałeś, –uśmiechnął się hobbit.
John spojrzał na niego w taki sposób, że Soho spuścił głowę ze wstydu.
-Nieważne to, ważne, aby wyzdrowiała –odparł John.
-Tak, to jest ważne –przytaknął.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Nie 12:47, 25 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział. VI

Księżyc rozświetlał gwiaździstą noc, układając się na jasnych piaskach pustyni. Wysokie mury miasta Khemri chroniły mieszkańców przed samumem, który niósł pustynny pył i rozbijał się o nie.
Wąskie uliczki miasta tworzyły ciasną zabudowę. Po części ukryte w mroku, po części oświetlone poświatą księżyca. Między nimi przemykał czyjś cień. W turbanie na głowie, a twarz skrywała szemaga. Przemykał od cienia do cienia. Podbiegł do jednego z budynków z białego kamienia i zastukał w umówiony sposób.
Drzwi otworzyły się pomału i w powstałej szczelinie pojawiła się czyjaś ciemnoskóra twarz.
-Witaj Izaku, co cię sprowadza o tak późnej porze?
-Niech Anach cię błogosławi, bracie. Mam ważną sprawę.
-I ciebie, mój bracie. Co się stało? –Ismail uchylił szerzej drzwi, wpuszczając brata do środka.
Zamknął za nim drzwi i zaryglował.
-Siadaj, Izaku –wskazał na otomany pod ścianą.
Izak rozmotał szemagę i z westchnieniem ulgi usiadł.
-Mów, Izaku, czy to takie bardzo ważne? –zmarszczył czoło Ismail.
-Tak. Myślę, że to bardzo ważne, ale najpierw niech zwilżę usta.
Ismail podał mu czarę z winem.
Izak zanurzył usta, rozkoszując się smakiem napitku.
Ismail usiadł naprzeciw niego. Spojrzał mu w oczy nieco gniewnie.
Izak spostrzegł to i opuścił czarę.
-Mówże wreszcie, na Anacha!
-Już dobrze, bracie, uspokój się. Zacznę od samego początku.
-Mam taką nadzieję – Ismail uniósł groźnie brwi.
-Dobrze, więc to było tak.
O poranku jak zwykle udałem się z Samarą na targ, aby sprzedać nasze daktyle, które, jak wiesz zresztą, najlepsze są w całej Khemri i resztę warzyw.
Ja, jak zwykle korzystając z okazji, wziąłem też te parę staroci, które ostatnio przywieźli zamorscy kupcy.
Słońce było już w samym zenicie, kiedy zerwał się nagle wiatr od pustyni i podniósł na targu pył tak, że ledwo zdążyłem zakryć oczy.
Przez chwilę nie widziałem zupełnie nic.
Nagle, jak ręką odjął, wiatr ustał, kurzawa opadła.
Wreszcie mogłem spojrzeć ku bramie i objąć wzrokiem pozostałe stragany.
I wiesz, co wtedy ujrzałem? –spytał zagadkowo Izak.
-Co takiego? –spytał Ismail odkładając czarę od ust.
-Czarnego jeźdźca na czarnym koniu –Ismail uśmiechnął się ironicznie.
-Naprawdę. Stał tam na środku placu, tak jakby to podmuch wiatru go przywiał.
-Śmieszne, Izaku. Ty bredzisz –ironia zabrzmiała mocniej w głosie Ismaila.
-Na Anacha, nie kłamię, jak na miłość naszego ojca, Ismailu.
-No dobrze, to jak wyglądał ten jeździec?
-Był wysoki, dobrze zbudowany.
Czarny strój ludzi pustyni i takiż sam turban, a twarz jego ukryta w zawojach szemagi.
Koń, którego dosiadał, był czarny jak noc pustyni, lecz blask słońca odbijał się w nim jak w polerowanej kości słoniowej.
Złote guzy wplecione w uzdę i cugle zdobiły go, a strzemiona ze szczerego srebra wykładane były brylantami.
-Ciekawe to, opowiadaj dalej –przerwał mu na chwilę Ismail, coraz bardziej zaciekawiony tym, co opowiadał brat.
-Do pasa przypasany miał pięknie zdobiony kindżał.
Zeskoczył z siodła, które równie pięknie było wykonane.
Wszyscy gapili się na przybysza jak sęp na jagnię.
Ale to, co wydarzyło się chwilę potem, przeszło wszelkie moje wyobrażenia.
-Tak? A cóż takiego?
-Jeździec podszedł do mnie.
-Do ciebie? –spytał z niedowierzaniem Ismail.
-Tak, właśnie do mnie.
-I co chciał od ciebie?
-Oczy jego były zupełnie bez wyrazu, jak u martwego.
Przemówił do mnie szorstko, przyciszywszy głos.
-Ale co chciał? –pytał natrętnie brat.
-Daj mi dokończyć.
-Mów!
-Powiedział, że da mi coś, a ja mam to zniszczyć, bo jego życie jest przez to przeklęte.
Pomyślałem, że słońce pomieszało jego umysł, a on wyciągnął zza pasa zawiniętą rzecz.
Powiedział, że ukryta jest tutaj wielka tajemnica i nie może zostać odkryta.
Wziąłem zawiniątko i rozwinąłem. Okazało się, że to stara mapa na owczej skórze.
Począłem przyglądać się uważniej tej mapie i nagle zerwał się ten sam wiatr, który sypnął piaskiem po oczach.
Kiedy ustał, nie było przy mnie ani jeźdźca, ani konia.
Strach mnie ogarnął, ale przecież to było realne, a mapa została
-tu Izak wyciągnął mapę i podał ją bratu, a ten szybko wziął ją i rozwinął.
Oczom jego ukazała się cała Khemria i pozostałe ziemie leżące wokół wielkiej pustyni Arabii.
-Jest bardzo stara, ale wydaje się być zwyczajną mapą. Ten przybysz zakpił z ciebie, mój bracie –ironia wróciła w słowach Ismaila.
-Niemożliwe! To musi być jakaś specjalna mapa.
-Znam się nieco na mapach i, niestety, muszę cię zmartwić.
-Jest to najzwyklejsza mapa, chociaż stara. Dostaniesz za nią w Zandri najwyżej dwadzieścia rupii.
-Niech to piekło pochłonie, dałem się okpić byle nomadowi!
-gniewnie mruknął Izak.
-Raczej tak, bracie –pokiwał smutno głową Ismail.
Izak wyrwał mapę z rąk brata i przyłożył do płonącego kaganka.
-Co robisz?! –krzyknął Ismail. -Przecież można trochę zarobić na tym starociu!
-Czy to ważne? Niech się pali, może jako pochodnia będzie więcej warta!
Lecz nagle zaczęło dziać się z mapą coś dziwnego. Poczęły ukazywać się na niej dziwne znaki i linie.
Ismail w ostatniej chwili wytargał z rąk brata nadpaloną mapę i cisnąwszy ją na ziemię, przydeptał trzewikiem zagasiwszy płomień.
-Co robisz bracie!?
-Nie widzisz, co się stało?
-Co takiego? –spytał zdziwiony, Izak.
-Spójrz na to –Ismail podsunął mapę pod nos brata.
-Patrz. I co widzisz? –spytał.
-Na Anacha, przecież to musi być….-nie dokończył, chwyciwszy się za usta.
Ismail dokładnie przyglądnął się mapie. Nie ulegało wątpliwości, że to jakowaś mapa skarbów. Na zachód od Khemri, poza szlakiem karawan, prawie na środku pustyni, znajdował się czarny symbol piramidy z dopiskiem „Nagash”. Oczy wyszły na wierzch Ismailowi.
-No, bracie, to jesteśmy najbogatszymi ludźmi w krainie!
-Jak to? –spytał zdziwiony Izak.
-Wiesz, co ukazało się na tej mapie? –Ismail potrząsnął mapą przed twarzą brata.
-Mówże wreszcie, na Anacha!
-To mapa tajnej drogi do grobowca Nagasha, pradawnego króla, który władał tą ziemią przed wielkim wezyrem Bel Aliadem.
-Ten straszny król z dziecinnych opowiadań?
-Tak, ten sam –przytaknął Ismail.
-Cha, cha, aleś mnie rozśmieszył, bracie –zaczął chichotać Izak.
-Przestań! To nie jest zabawne, on żył naprawdę i ukrył w swym grobowcu wielkie skarby, których zwykły śmiertelnik nie może swym rozumem objąć.
-Skarby? –zainteresował się Izak.
-Tak, nieprzebrane skarby, bracie –rozłożył ręce Ismail w geście nieskończoności.
-Więc na co czekamy, ruszajmy!
-Dobrze, ale musimy się dobrze przygotować.
Zaczęli skrupulatne przygotowania do podróży.












*
Wiatr dął mocno i smagał ostrym śniegiem jej nagie ciało.
Bose stopy zapadały się po kolana w śniegu.
Gdzie była i co tu robiła -nie wiedziała. Białe, zaśnieżone zbocza gór otaczały ją z wszystkich stron. Czemu była naga? Gdzie podziały się jej szaty? Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Ból zmarzniętego ciała przenikał ją na wskroś. Dlaczego jeszcze idzie, a nie zamarzła na bryłę lodu? Było to wielką niewiadomą. Zbocze stawało się coraz bardziej pochyłe. Nagle poślizgnęła się i runęła w dół zbocza. Poczuła że wisi w próżni. Ale to odczucie było złudne. Nagle pęd powietrza pochwycił ją i rzucił w przepaść. Uderzyła o taflę wody, lecz nie straciła przytomności. Zaczęła zmagać się z masą pędzącej wody wielkiej rzeki. Prąd był bardzo silny. Nurt gnał na złamanie karku pomiędzy skałami. Czym bardziej starała się dopłynąć do któregoś brzegu, tym bardziej rzeka stawała się szaloną. Miotała się, ale sił jej poczęło brakować.
Słabła z każdą chwilą i nawet ból przenikający ją na skutek uderzeń o skały i zimnej wody nie potrafił jej zmobilizować do jakiegokolwiek wysiłku. W końcu dała za wygraną. Nie opierała się już więcej. Nurt niósł ją niedbale, ale począł zwalniać i uspokajać się.
Rzeka poczęła rozlewać się po wielkiej równinie. Nurt leniwie wyrzucił jej ciało na brzeg.
Wczołgała się na wilgotny piasek resztkami sił.
I tak położywszy się, leżała w bezruchu, odpoczywając i zbierając siły. Teraz wiedziała, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, że stało się coś, co sprawiło, że nie pamięta przeszłości. Może umarła i jest pomiędzy światami -tym rzeczywistym, a tym niematerialnym?
Nagle poczuła, że ktoś ją obejmuje, okrywa jakąś materią. Robi się jej ciepło, przytulnie i błogo. Poczuła bicie serca tego kogoś. Było silne, spokojne i rytmiczne. Czuła, że usypia, odpływa. Ostatkiem zmysłów wyczuła zapach mężczyzny, który niósł ją delikatnie, tuląc do swej piersi. Zasnęła spokojna już i bezpieczna.
**
Mallory siedział na podłodze u wezgłowia łóżka, oparty o nie plecami.
Był już solidnie zmęczony dniem, który przyniósł tyle niespodzianek.
A przeprawa z drabami po przebytej drodze to było trochę ponad jego siły. Głowa ciążyła mu, więc oparł ją na piersi. Umysł nie był już taki czysty jak o poranku. Przypomniał sobie, jak pół roku temu spotkał gdzieś na północy pewnego mędrca, któremu uprzednio uratował życie. Zamieszkał w jego chacie dopóki starzec nie wyzdrowiał z ran, jakie zadał mu troll, który zapuścił się w te tereny. Starzec na odchodnym podarował mu topór, który jest magiczny. Używać go może tylko ten, kto ma czyste serce i jest właścicielem, chyba, że podarował go komuś innemu. Przykazał też Johnowi, aby udał się do Nuln, a odnajdzie tam przeznaczenie. No i jest tu teraz i jakoś nie odnalazł przeznaczenia, a za to zdobył nową blizne do kolekcji.
Powieki stały się coraz cięższe, aż wreszcie usnął.
Miał dziwny sen. Śniło mu się, że jest nad brzegiem wielkiej rzeki.
Spostrzegł leżącą nagą kobietę. Była to ta sama, którą uratował niedawno. Zrobił to samo, co i przedtem. Zdjął płaszcz i okrył ją, tuląc do siebie. Ledwo to uczynił zerwał się ogromny wiatr, który sypnął nie wiadomo skąd piaskiem. Gdy tuman opadł, oczom jego ukazała się wielka pustynia, a on stał u podnóża wielkiej, czarnej piramidy.
W połowie jej wysokości stała przy wejściu do grobowca wielka, świecąca postać. Spłynęła doń w obłokach czarnej mgły. Ujrzał trupa przywdzianego w piękną, złotą zbroję. Na jego nagiej czaszce spoczywała złota korona, wykładana diamentami i brylantami. W kościstych dłoniach trzymał wielki miecz, który w rękojeści wetknięty miał wielki, zielony diament. Postać ozwała się tymi słowami:
-Ona należy do mnie! Wydaj mi ją, a pozwolę ci odejść!
-Nigdy! –krzyknął Mallory, kładąc kobietę na ziemi i stając nad nią, dobył topór.
Dziki śmiech wydarł się z trupich trzewi.
Ziemia zatrzęsła się w posadach. Z przerażeniem spostrzegł, że spod ziemi wychodzą szkielety jakiś starożytnych wojowników.
Każdy z nich trzymał zardzewiały kindżał i małą, zardzewiałą tarczę.
Przybywało ich coraz więcej. Otaczali go z wszystkich stron. Było ich w końcu tak wielu, że stworzyli gigantyczną armię. John zacisnął wargi i stał dalej zacisnąwszy bardziej dłonie na rękojeści topora.
Władca wskazał nań i wydał dziki krzyk. Trupy ruszyły do ataku. Zamachnął się na pierwszego i nagle obudził się.
Poczuł na ramieniu czyjeś lekkie dotknięcie. Odskoczył jak oparzony, potknął się i uderzył plecami o ścianę. Oprzytomniał i trzeźwo spojrzał na siedzącą na łóżku kobietę. Złote fale spływały po nagich ramionach. Patrzyła z przestrachem kryształowo-błękitnymi oczami.
Jej smukłe, nagie ramiona obejmowały koc, którym okrywała swoją nagość. Oparta o ścianę wpatrzona była w jego postać. Przez chwilę nie mógł oderwać wzroku od jej piękna. Spomiędzy jej włosów wystawały lekko szpiczaste uszy. Teraz wiedział, że stoi przed prawdziwą elfką. Jednak zmieszany odwrócił wzrok. Oblał się rumieńcem, bo został dobrze wychowany przez swą matkę.
Nie godziło się patrzeć na prawie nagą kobietę.
Odezwała się głosem, który przypominał szum lasu i strumyka. Był tak delikatny, że Johna chwyciło coś za serce. Pojął, że naprawdę się zakochał. I nic nie mógł na to poradzić.
-To ciebie widziałam w gospodzie, nieprawdaż? –spytała.
-Tak, pani, to byłem ja –odpowiedział John odwróciwszy się do niej plecami.
Pojęła, że mężczyzna jest wstydliwy i dobrze wychowany.
-Jak się zwiesz?
-Jestem John Mallory, cieśla –odpowiedział.
-Gdzie jestem i co tu robię?
-Zostałaś napadnięta, pani. Wraz ze sługą właściciela tego oto warsztatu ocaliliśmy cię z rąk oprychów, zanim dopuścili się najgorszego.
-Zatem rozmawiam z moim wybawcą i bohaterem?
-Po prawdzie, to tak –przytaknął John.
-Co stało się ze zbirami?
-Wszyscy zabici.
-We dwóch daliście im rady? –spytała zdziwiona. –Tak, chociaż zażarcie bronili zdobyczy.
-W takim razie jestem ci niezmiernie wdzięczna -John patrzył w podłogę rumieniąc się.
-Pani, racz wybaczyć, ale powinnaś odpoczywać jeszcze przynajmniej do rana.
-Tak, dziękuję za troskę. Tak też zrobię.
John wstał i opuścił pokój. Zamknął za sobą drzwi i usiadł na ławie przy stole. Oparł się oń rękoma i począł rozmyślać.
Brigit natomiast położyła się z ulgą. Więc to on się jej śnił, to był tylko sen. Zamknęła powieki i zasnęła szybko, czując się bezpieczna.
Mallory rozmyślał nad tym dziwnym snem, który nigdy dotąd się nie przytrafił. Był bardzo realny, wręcz namacalny. Ale co mógł oznaczać? Żałował, że nie ma przy nim owego mędrca.
Ten z pewnością objaśniłby jego znaczenie. Przydałoby się zdrzemnąć, bo sporo czasu zostało jeszcze do poranka.
Noc powoli osnuła miasto i pogrążyła je całkowicie.
Uliczki i place opustoszały, a wszyscy awanturnicy poszli wreszcie spać.
*
Szare, ceglane mury z niszami ociekające szlamem i wodą ze stropu. Tak wyglądały kanały miasta Nuln. Jedyne miejsce gdzie straż miejska nie zaglądała. A czemu, tego nikt nie mógł wytłumaczyć.
Środkiem płynęły ścieki wypełniając przestrzeń niemiłosiernym smrodem. Po bokach znajdowały się wąskie chodniki, w niektórych miejscach roiły się od szczurów i różnego plugastwa. Szedł nimi niewysoki mężczyzna o rozbieganych oczkach i szarej szacie, na której boku widniał symbol klepsydry. Spieszył się, w ręce niósł zapaloną pochodnię. Podszedł do jednej z nisz. Stanął w niej i prawą ręką przejechał po wilgotnej ścianie. Nagle dało się słyszeć dziwny dźwięk jakby jakiegoś mechanizmu i cała nisza poczęła się obracać, a wraz z nią i mężczyzna. Obróciwszy się, miejsce po niszy znikło.
Po drugiej stronie znajdował się wąski korytarz.
Pochodnie płonęły jasnym ogniem, lecz nie oświetlały całego korytarza. Niektóre zakamarki pozostawały ciągle w pełnym mroku. Wstawił pochodnię w jeden z pustych uchwytów i ruszył wzdłuż korytarza. Po chwili doszedł do wielkiej sali. Miała okrągłe sklepienie, a jej filary podpierały ohydne, kamienne postacie krogulców.
Na środku znajdowało się podwyższenie, na którym znajdował się kamienny ołtarz. Przybysz zbliżył się do podwyższenia. Sala oświetlona była tylko trzema pochodniami, a wokół ołtarza stały metalowe koksowniki, w których z ledwością tliły się węgle.
Wszedł na pierwszy ze stopni. Nagle koksowniki wybuchły ogniem i jasno oświetliły całą salę. Przybysz ukląkł na jedno kolano. Ołtarz ze zgrzytem rozsunął się na dwoje, a pośrodku ukazał się kamienny tron, na którym siedział kapłan w szatach przypominających ludzi dalekiego wschodu. A kolor ich przypominał krew. Na głowie miał czaszkę kozła. Oczy jego miały czerwony blask. Przy jego pasie w pochwie z kości słoniowej znajdował się sztylet pokryty macicą perłową.
Przybysz skłonił się nisko.
-Witaj, mój mistrzu –ozwał się do kapłana.
-Witaj, Bromo. Dobrze, że już przybyłeś –ozwał się grobowy głos.
-Powiedz mi, czy przybyła już?
-Tak, mistrzu, a ja wraz z nią.
-Schwytałeś ją?
-Nie, mistrzu, ale nasłałem na nią moich ludzi, którzy śledzili ją. Została zastawiona pułapka, z której z pewnością nie umknie.
-Bromo, mój sługo, nie jestem zadowolony! –zagrzmiał kapłan.
-Czy wiesz mistrzu o czymś, o czym nie wiem?
-Twoi nędzni akolici zostali pokonani w walce przez człowieka i niziołka! To żałosne!
-To niemożliwe, mistrzu! –zląkł się sługa.
-Niemożliwe?! A jednak tak się stało!
-Przepraszam, mistrzu, racz wybaczyć mój błąd.
-Wybaczyć? Ja nie potrafię wybaczać.
Bromo upadł na twarz przed kapłanem, bijąc pokłony.
-Panie, nie karz sługi swego –błagalnie prosił Bromo.
-Dobrze więc, oszczędzę cię, ale masz mało czasu -do jutra do północy ma być tutaj, bo inaczej będziesz mi służył!
Wszystko nagle ogarnął mrok.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Czw 11:27, 29 Maj 2008    Temat postu:

Rozdział. VII

Brzask zajaśniał na wschodzie. Mgła uniosła się znad rzeki. Jej opary powoli jęły wspinać się po murach miasta. Lekko i po cichu wlała się pomiędzy domy i ulice. Ogarniała swą lepkością. Przenikała pod ubranie, dotykała lubieżnie jak ulicznica. Jego knykcie trzymające włócznie zabielały mocniej, gdy zimny północny wiatr owionął go na wskroś. Nie lubił poranków i tej mazi zwanej mgłą. Poprawił hełm, opadający mu na oczy. Przeciągnął się szeroko. Zrobił kilka skłonów, na tyle, ile pozwalała mu kolczuga. Przetarł oczy i wychylił się poza blanki. …Mgła, że oko wykol –pomyślał, cofając się do tyłu.
Za murami nie było całkowicie nic widać. Zerknął na miasto, które też ginęło we mgle. Spojrzał w dół, na dziedziniec przed północną bramą.
Z boku, koło wejścia do wartowni, stała beczka, a przy niej dwóch strażników siedziało na skrzyniach i grało w kości. Pokiwał głową …Tym jest dobrze tylko grają i grają, a ja tu marznę.
-Hej, może by, który tu przylazł na górę i mnie zmienił?! –krzyknął do nich.
-Cicho, młody! Siedź tam, na posterunku, jak ci dobrze i nie zawracaj mi dupy na lewo –odszczeknął mu strażnik.
-Niech was diabli wezmą! –splunął przez ramię.
-Czuj! –dobiegł go okrzyk gdzieś z oparów mgielnych na wysokości murów.
-Czuj! –odkrzyknął tym samym do jednego ze strażników, który tak jak i on pilnował murów.
Poranny wiatr powiał z nową siłą, rozganiając opary.
Młody strażnik usłyszał ujadanie psów, które niosło się wyraźnie we mgle. Rejwach dochodził z wioski nieopodal miasta. Po chwili dał się słyszeć turkot kół o brukowany trakt. Pierwsze promienie słoneczne padły na miasto. Mgła pierzchła natychmiast, jakby ze strachu przed słońcem. Tylko w zagłębieniach terenu ukrywała się jeszcze.
Wóz zaprzęgnięty w parę koni wtoczył się na most i stanął pod bramą.
Strażnik westchnął sobie, myśląc o tym, że dobiega końca wieczorna służba i teraz będzie mógł się porządnie wyspać.
Pianie koguta oznajmiło ranek.
-Hej, otwierać bramę, już czas! –krzyknął z góry na grających.
-Dobra, dobra, Olaf, złaź już stamtąd. Zaraz przyjdzie zmiana.
Tego nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Rzucił się pędem po schodach. Odryglowano bramę i otwarto ją na oścież.
Zaczynał się kolejny dzień w Imperium. Wóz z mąką wtoczył się przez nią i pojechał dalej ku placom handlowym, gdzie piekarze i cukiernicy wyczekiwali młynarza i świeżej mąki.
Słonce wesoło wtoczyło się na wschodnią część nieba oświetlając krainę.
*
Otworzył jedno oko, łypnął nim dookoła. Otworzył drugie oko i rozejrzał się szerzej. Leżał w miękkim łożu, przykryty pięknie haftowaną kołdrą. Spał zbyt długo, aby gnuśnieć dalej. Zerwał się i jeszcze raz powiódł wzrokiem po sypialni. Ściany wykonane z szlifowanego kamienia. Ozdobione złotymi świecznikami i portretami krewnych, w tym i jego samego. …Cóż za podobieństwo –powiedział do siebie, tarmosząc z lekka swą białą brodę. Ubrał się pospiesznie i zszedł na dół galeryjką okalającą duży holl. Ledwo postawił nogę na marmurowej posadzce, za jego plecami otworzyły się drzwi.
-Pani prosiła waszmości do salonu –kamerdyner skłonił się i wskazał odrzwia.
Khagrim ruszył za nim i opuścił pięknie ozdobiony holl. Poręcze przy schodach pokrytych bordowym chodnikiem wykonane były z kości słoniowej, a ściany bielone na biało zdobiły takież same jak w sypialni, portrety licznej rodziny. Wkroczył do salonu, który z pewnością mógł konkurować z komnatami samej hrabiny Emanueli. Podłoga wykładana była wzorzystymi, kamiennymi kostkami w barwie pomarańczowo –złotej, wygładzonymi tak, że mógł się spokojnie w nich przeglądnąć. Na samym środku wielki, kwiecisty dywan, a na nim wielki, złoty stół ze zdobionymi i profilowanymi nogami, nakryty białym obrusem, przy którym stały w szeregach pięknie zdobione krzesła, obite kwiecistą materią.
Z sufitu, który pomalowany był na błękitno, zwisał złoty abażur z setkami świec, a przyozdobiony mieniącymi się kryształami.
Pod rzeźbionymi ścianami stały sofy i sztukatorskiej roboty komody i sekretarzyki. Po prawej stronie znajdowały się wielkie, oszklone okna i drzwi na taras wychodzący na ogród. Przez chwilę stał urzeczony przepychem i zrozumiawszy, że jego strój jest nieco niegustowny zdjął z głowy hełm. Kamerdyner nie zwracał całkowicie uwagi, że krasnolud ubrany jest w strój bojowy. Wziął od niego hełm i topór i odłożył na jedną z komód stojących pod ścianą. Wskazał krzesło, odsuwając je lekko do tyłu. Na stole stał komplet naczyń pustych jeszcze i złoty zestaw sztućców. Podszedł doń, a kamerdyner dosunął krzesło tak, że Khagrim znajdował się we właściwej odległości od stołu. Był trochę onieśmielony takim traktowaniem. W jego krainie trochę inaczej zachowywano się przy stole. Widać było tu kobiecą rękę i smak. Kachna zajmowała się fortuną pod nieobecność męża i doskonale radziła sobie w tej roli.
Obok półmiska leżała kartka, na której kształtnymi runami w języku krasnoludzkim napisane było: „Proś, o co chcesz, Khagrimie, kuzynie mego męża. Życzę smacznego”. i dopisek: „PS. Proszę, odzyskaj rzeczy z rabunku”. podpisano Kachna
Przeczytawszy, zdjął rękawice podawszy je kamerdynerowi i klasnąwszy w dłonie rzekł:
-Podajcie śniadanie, wielce jestem głodny.
-Pani zostawiła nam wskazówki, co do ulubionych potraw waści.
-Tak? –zdumiał się krasnolud.
-Już podaję –kamerdyner pociągnął za czerwoną szarfę wiszącą przy ścianie. Otworzyły się po chwili drzwi i służba wniosła półmiski i wielką zastawę. Kamerdyner założył biały ręczniczek pod brodę Khagrima, który się oburzył za tą przesadną etykietę, lecz uśmiech kamerdynera odwiódł go od wymierzenia mu siarczystego policzka. W mig nalano mu na półmisek dymiący jeszcze żurek z jajkami i kiełbasą, dosuwając talerz z pociętymi pajdami pszennego chleba. Khagrimowi grdyka podskoczyła niespokojnie do góry, zobaczywszy taką strawę. Obok postawiono jeszcze bażanta i wielki kufel piwa. Krasnolud nie wytrzymał i rzucił się na jedzenie jak głodny wilk na jagnię. Pożerał jadło w zawrotnym tempie, przerażając nieco służbę, ale za to uszczęśliwiając kucharza. Żurek był już tylko wspomnieniem spływającym po plecionej brodzie. Khagrim rwał mięso bażanta swymi mocnymi łapskami, aż kości strzelały. Chrupotało, aż echo niosło się po salonie. Grdyka chodziła w tę i nazad, a mlaskanie napawało obrzydzeniem kamerdynera. Krasnolud chwycił kufel z piwem i niemal jednym haustem wypił jego zawartość.
-Jeszcze! –krzyknął na sługę trzymającego stągiew, prasnąwszy pustym kuflem o stół.
Ten pospiesznie nalał kufel do pełna. W ten sposób dwa razy powtórzył ową czynność, wprawiając w osłupienie mężczyzn i budząc uśmieszki kobiet służebnych. Na koniec beknął sobie gromko, powodując zaczerwienienie na twarzach służby. Przetarł dłonią usta i wytarłszy ręczniczkiem brodę wstał i zabrawszy swój ekwipunek, podszedł do drzwi wiodących na taras. Otworzył je, wciągnął w płuca poranną bryzę i przeciągnąwszy się usiadł na kamiennej ławie stojącej na tarasie. Sięgnął do torby podróżnej i wyciągnął stamtąd fajkę i tytoń. Nabiwszy tytoniem fajkę skrzesał ogień i zamyślił się nad tym, co ma w planie dzisiejszego dnia. Ponieważ należał do rasy, która najpierw planuje, a potem działa.
*
Miała lekki i przyjemny sen, nie było w nim nic strasznego ani złego, jak poprzednio. Otworzyła szeroko oczy od razu kojarząc miejsce i czas. Wiedziała, że została uratowana i jest bezpieczna. Czuła wielką wdzięczność do mężczyzny, który ocalił jej życie. Poczuła, że ktoś stanął koło niej. Odwróciła się i ujrzała hobbicką dziewczynę, która w rękach trzymała jakieś rzeczy.
-Witaj, pani. Mam na imię Rebeka. Przyniosłam ci rzeczy, ale nie było nic innego, jak tylko to stare, kobiece ubranie podróżne –skinęła głową, podając rzeczy.
-Nie szkodzi –machnęła ręką Brigit.
Dziewczyna dygnęła i odwróciwszy się, opuściła pomieszczenie. Brigit sięgnęła po rzeczy i jęła się ubierać. Najpierw skórzane spodnie, potem białą koszule z bufiastymi rękawami. Skórzany kubrak i kozaki. Przyglądnęła się sobie i stwierdziła, że wygląda nie najgorzej w tym przebraniu. Wyszła z pokoiku wprost do kuchni i już miała otworzyć usta do Rebeki, gdy ta w mig pojęła, co się święci i położyła palec na ustach, po czym wskazała na śpiącego mężczyznę opartego głową o stół. Podsunęła się bliżej do Rebeki i na ucho szepnęła:
-Pomożesz mi? Ugotuję coś dla niego.
-Dobrze –odpowiedziała Rebeka, uśmiechając się do Brigit.
Zakrzątnęły się czym prędzej do pichcenia strawy.

*

Mallory prawie w ogóle nie śnił, tak jakby zamknął co dopiero oczy, a teraz ze snu wyrwało go coś miłego. Poczuł smaczny zapach. Lekko uniósł głowę. Przed nim na stole stał półmisek z dziwnym płynem, który nie przypominał żadnej znanej mu strawy. Po drugiej stronie siedziała kobieta. Patrzyła na niego z uśmiechem. Otrzeźwiał od razu i wyprostował się aż zatrzeszczało.
-Dzień dobry –powiedział nieco zdziwiony.
-Dzień dobry –odpowiedziała.
-Skosztujcie zupy, specjalnie ugotowałam ją dla was –podsunęła mu talerz.
Wziął go i począł jeść. Była smaczna, zrobiona z wielu warzyw z dodatkiem ziół i jeszcze czegoś nieuchwytnego. Gdy jadł, jego członki wypełniała dziwna energia i obolałe po nieprzespanej nocy kończyny nie dokuczały mu już tak, jak na początku. Poczuł się silniejszy i bardziej wypoczęty niż przed chwilą. Zdziwił się.
-Nie dziwcie się, dosypałam wam do strawy magicznego ziela.
-Ziela? –zdziwił się.
-Tak. Magicznego proszku z naszych rodzinnych stron, który sprawia, że człowiek zmęczony wraca do formy.
Patrzył na nią urzeczony. W tym stroju wyglądała całkiem jak człowiek, a nie jak elf. Począł się zastanawiać, przecież pozostawała tak naprawdę poza strefą jego uczuć i nawet jeśli się zakochał, to tym gorzej dla niego. Była elfem, istotą magiczną i nieśmiertelną, a on zwykłym śmiertelnikiem.
Ale fakt był faktem. Został zauroczony jej urodą. Wpadł w sidła, z których o własnych siłach raczej się nie wydostanie.
Brigit próbowała wykorzystać swe umiejętności, aby przeniknąć w głąb umysłu Johna. Jednak po kilku próbach stwierdziła, że jak na człowieka jest wielce odporny na jej sztuczki. Poczuła tylko, że przepełniony jest cierpieniem i obawami. Dziwne, ale z zachowania i z tego, co się o nim dowiedziała, był całkiem inny niż pozostali mężczyźni tej rasy. Poczuła do niego sympatię, ale nic więcej.
Zjadł i odstawił talerz na bok.
-Dziękuję, było bardzo smaczne –podziękował, uśmiechając się.
-Pewnie chcesz dowiedzieć się coś na mój temat? –spytała.
-Tak –przytaknął.
-Mam na imie Brigit Belifons, jestem księżniczką lasów Loren.
-Spadkobierczynią tronu –John otworzył usta ze zdziwienia.
To znaczyło, że tym bardziej stawał się dla niej nikim, a ona dla niego -nieosiągalna. Spuścił smutno głowę. Brigit poznała, że coś jest nie tak.
-Co się stało? –spytała.
Mallory uniósł głowę.
-Nic, zupełnie nic –odpowiedział dziwnym głosem. –Mów dalej, słucham.
-Przybyłam do miasta, aby spotkać się z moim bratem, Kasinem.
-Z Kasinem? –spytał Soho, który wszedł właśnie do kuchni.
-Tak –odpowiedziała zdziwiona Brigit.
-Znam tylko jednego Kasina, jest nim wielki profesor uniwersytetu Nuln.
-Znasz go? –spytała.
-Tak, oczywiście! Nasz mistrz robił dla niego kilka zamówień.
-To świetnie! –klasnęła w dłonie.
Soho usiadł obok Johna.
-Jak się czujecie, pani? –spytał.
-Dobrze, całkiem dobrze, mam tylko guza na głowie –odpowiedziała z uśmiechem.
-Myślę, że udowodniliście swą uczciwość i lojalność, więc mogę zdradzić wam pewien sekret –ściszyła głos.
-Sekret? –spytali razem, patrząc na Brigit.
-Tak, sekret –odparła.
-Słuchamy więc –rzekł Mallory.
-Powiem wam tyle, ile sama wiem. Otóż tydzień temu dostałam list od Kasina, w którym pisał o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Kazał mi abym czym prędzej stawiła się w Nuln. Nie wiem jeszcze, co to oznacza –skończyła.
-Więc odprowadzimy cię do Kasina i może od niego samego dowiemy się, o co chodzi? –spytał John.
-Chcesz mi pomóc? –spytała ze zdziwieniem.
-Tak, a czemu nie –odparł. Możemy się jeszcze przydać, co nie, Soho? –rzekł.
-Naturalnie, ja się zgadzam –odparł Soho.
-To świetnie, więc chodźmy –powiedział John wstając od stołu.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Borsuk




Dołączył: 20 Kwi 2008
Posty: 91
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Tarmów

PostWysłany: Śro 21:58, 25 Cze 2008    Temat postu:

Rozdział. VIII

Złote skierki słońca skoczywszy przez oszklone okno gospody, pognały po ścianie w kierunku wiszącego zwierciadła. Radośnie odbiwszy się od jego równej powierzchni, pomalutku jęły skradać się po łożu w kierunku śpiącej dziewczyny. Złożyły ciepłe pocałunki na jej powiekach. Otworzywszy oczy, szybko je zmrużyła. Mruknęła coś pod nosem i przekręciła się na bok. Po chwili jednak usiadła w łożu. Podpierając głowę rękoma wsparła je na ugiętych kolanach i rozejrzała się dokoła zaspanym wzrokiem. Można powiedzieć, że nieco zaspała. A przecież zamierzała wstać przed wschodem. No cóż, wczorajsza bijatyka na trakcie chyba ją nieco zmęczyła. Ale w końcu była zadowolona z pogromienia kolejnych oprychów. Można dopisać ich do listy. A ta jest już dosyć długa. Wstawszy z łoża, ubrała się pospiesznie. Podzwaniając stalą zeszła do jadalni. Prawie nie było tu nikogo. Tylko gospodarz wycierał kufle i dzbany, stawiając je na półki za sobą. Gdy ją ujrzał, rozdziawił usta w uśmiechu, a furtki w jego dziurawych zębach kontrastowały z tymi, które jeszcze były zdrowe.
Usiadła przy najbliższym stole. Zanim jednak gospodarz drgnął, drzwi gospody otworzyły się i wbiegł do środka młody pachołek. Nie zamknąwszy nawet za sobą drzwi, podbiegł do szynkwasu i na ucho począł mówić coś spiesznie gospodarzowi, szeroko przy tym gestykulując rękoma. Kiedy skończył, opuścił gospodę tak szybko, jak się pojawił. Gospodarz pokiwał głową i drapiąc się w brodę podszedł do jej stołu.
-Czym mogę służyć? –spytał uniżenie.
-Kufel najlepszego piwa i dwie pajdy razowego chleba z szynką krajaną –spiesznie rzuciła. -A co to się stało, że macie taką zdziwioną minę? –spytała.
-A, bo pachołek przyniósł świeże wieści –zaczął.
-I cóż w nich takiego dziwnego? –spytała z uśmieszkiem.
-Pierwsza dotyczyła wczorajszego wydarzenia...
-A jakiego to wydarzenia? –pytała dalej.
-Napadnięto wczoraj kupca krasnoludzkiego, Wita z Szarej Góry.
-Coś takiego? –spytała chichocząc Elektra.
-No i uratowano tylko jego, a bandytów pogromiono –opowiadał zerkając dziwnym wzrokiem na Elektrę.
-A dziś w zaułku niedaleko stąd znaleziono o poranku ścierwa kolejnych bandziorów, tak samoż zmasakrowanych. No i wszyscy twierdzą, że to ta sama osoba –skończył rozkładając ręce.
-Tak mówią? –spytała już nie śmiejąc się.
-Tak powiadają –odparł.
Zaczęła się zastanawiać nad tym, co powiedział gospodarz.
Bo przecież to, co zrobiła poprzedniego dnia i to, czego się teraz dowiedziała, to całkiem dwie różne sprawy. Kto był na tyle silny i szybki, aby pokonać tylu oprychów? Zadawała sobie pytanie.
Może w twierdzy dowie się czegoś więcej? Gospodarz oddalił się po zamówienie. Kiedy je przyniósł, pospiesznie zaczęła jeść. Zjadłszy, udała się do stajni, aby osiodłać rumaka. Zrobiwszy to, rzuciła gospodarzowi kilka złotych monet. Wsiadła i odjechała w kierunku twierdzy.
*
Maszerował spiesznie w kierunku twierdzy wąskimi uliczkami wprost na południe. Mijał właśnie po drodze pałac hrabiny Emanueli. Jego widok przykuł na moment jego wzrok. Otoczony murem obronnym połączonym z murem obwodowym miasta. Z tego miejsca gdzie stał widział tylko górne piętra budowli i wielką, złotą kopułę sali balowej i jednego z centralnych miejsc pałacu. Na blankach zaś maszerowali raz w jedną, to w drugą stronę, halabardnicy hrabiny w jej barwach rodowych złota i czerni. Przy bramie wjazdowej zwisały z baszty proporce hrabiny i Imperium. Wkroczył na wielki plac, który łączył się z Reiks Platsem. Stały tutaj stragany i wozy kupców i handlarzy, a twierdza zamykała jedną południową część placu. Podszedł do wielkiej, stalowej bramy, która była zamknięta w tej chwili. Na środku znajdowała się furtka na tyle duża, aby mógł tamtędy zmieścić się jeden rycerz konny. Przy furcie stali dwaj żołnierze z włóczniami. Na głowach mieli metalowe szyszaki. Na korpusie zaś napierśniki, na które przewieszone mieli czarne kiece z wyhaftowanym złotym słońcem. Gdy Khagrim zbliżył się do furty, zagrodzili mu drogę.
-Dokąd to, krasnoludzie? –spytał jeden z nich.
-Do dowódcy twierdzy i obrony miasta –odpowiedział spiesznie krasnolud.
-Czy to pilna sprawa? –pytał dalej żołnierz.
-Tak, ja w sprawie tego wczorajszego napadu na kupca –odpowiedział bez zastanowienia Khagrim. -Budynek dowódcy znajduje się po prawej –żołnierze rozstąpili się przed nim.
Wiec spiesznie przestąpił furtę i wszedł na dziedziniec twierdzy.
Po lewej stronie stał duży, biały budynek dwukondygnacyjny, ale dosyć wysoki, o masywnych ścianach wkomponowany w mur obronny twierdzy i wzmocniony dwoma przyporami. Na środku dziedzińca stała studnia na korbę, a naprzeciwko bramy w murze obronnym wbudowana była ogromna, okrągła wieża obronna. Po prawej znajdował się budynek, w którym uwijało się dwóch kowali. Dym z pieca unosił się wysoko ponad mury.
Skręcił więc w lewo, w kierunku białego budynku. Podszedł do drewnianych, okutych stalą drzwi i otworzywszy je, wszedł do środka.
Znajdował się teraz w niedużym pomieszczeniu -cztery i pół metra długim i pięć metrów szerokim. W prawym rogu pomieszczenia w głębi znajdował się stół, a zanim siedział rycerz okryty białą kiecą z wyszytym smokiem. Nachylał się nad jakimiś pergaminami i zapisywał coś bardzo skrupulatnie ptasim piórem.
Za nim znajdowały się drzwi, a obok niego, po jego prawej stronie, znajdowało się wąskie przejście i z tego miejsca, gdzie stał Khagrim, widział tylko, że musi tam być mała wnęka, jakby zaplecze tegoż pokoju. Naprzeciwko wejścia też znajdowały się drzwi. A na nich złota tabliczka z jakimś napisem, ale Khagrim nie widział go jeszcze wyraźnie. Zaraz po prawej stronie od drzwi stała wielka skrzynia, a po lewej -specjalna szafka na włócznie. Podszedł do stołu, ale rycerz był tak pochłonięty pracą, że nawet nie zauważył przybycia krasnoluda. Khagrim chrząknął głośno aż rycerz podskoczył na krześle i zrobił krechę przez pół stronicy.
Popatrzył zdziwiony na Khagrima.
-A pan w jakiej sprawie? –spytał zmieszany, odkładając pióro.
-Ja do dowódcy, w ważnej sprawie –Khagrim oparł dłoń o trzonek swojego przytroczonego topora.
-Jaka godność? –spytał rycerz.
-Jestem Khagrim z Gór Szarych –odparł na to, kłaniając się.
-A jaka to sprawa? –pytał rycerz.
-Chodzi o wczorajszy napad na trakcie.
-A, o to chodzi –uniósł się rycerz i ruszył do drzwi, na których znajdowała się tabliczka z napisem „Dowódca, tylko pilne sprawy”.
Zastukał solidnie kilka razy. Dało się słyszeć gromkie –Wejść!
Rycerz uchylił lekko drzwi i zakomunikował.
-Przybył Khagrim z Gór Szarych w sprawie… -niedokończył, bo gromki głos odpowiedział:
-Tak, wiem, chodzi o kupca Wita.
-Właśnie, kapitanie.
-Na co czekasz, proś gościa do środka! –warknął kapitan.
-Tak jest, kapitanie! –odkrzyknął rycerz.
Uchylił drzwi na oścież i zapraszającym gestem wskazał wejście.
-Kapitan oczekuje –zakomenderował, stając na baczność obok.
Khagrim skinął głową i ruszył do środka.
Przekroczył próg i stanął w pomieszczeniu nieco mniejszym, niż poprzednie. Naprzeciwko wejścia stało wielkie, zdobione biurko z mahoniu. Za nim, na zdobionym krześle, siedział człowiek w białej, bufiastej koszuli. Był młody, jego brązowe włosy spływały mu na ramiona. Mała, krótka broda jak przecinek i kręcone wąsy. Pochylał się nad stertą pergaminów i obliczał coś na małym, drewnianym liczydle. W głębi po prawej, za nim, stał mały, także zdobiony, drewniany sekretarzyk. A po lewej, po obu stronach okna, stały regały pełne ksiąg i pergaminów, z których zwisały pieczęcie. Za kapitanem, nieco na lewo, znajdowały się drewniane drzwi. Drzwi zamknęły się za Khagrimem. Zbliżył się do biurka. Kapitan odłożył swe sprawy na później. Wskazał przybyłemu krzesło naprzeciw biurka.
-Jestem Khagrim z Gór Szarych –przedstawił się jeszcze raz krasnolud, zdejmując hełm i kłaniając się w pas.
-Albert Hohenstauf, kapitan na żołdzie hrabiny Emanuelli –ukłonił się.
Khagrim usiadł naprzeciw niego.
Kapitan skinął ręką, aby krasnolud zaczął rozmowę.
-Jak wiadomo, wczoraj na trakcie na przedmieściach miasta, napadnięto na mojego kuzyna, Wita, który wracał z dalekiej podróży i wiózł cenny ładunek. Jak już wiadomo, bo wieści rozchodzą się szybko, bandyci zostali pobici, a mój krewny uratowany od niechybnej śmierci.
-Ja sam dotarłem na miejsce już po całym zajściu i miałem to szczęście pomścić w małym stopniu mego Wita, dobijając ostatniego bękarta. Zgłosiłem przy bramie strażnikom, co zaszło i poprosiłem o zabezpieczenie towarów.
-Tak też się stało –odparł kapitan wstając i podchodząc do sekretarzyka.
Wyjął stamtąd zwinięty i zapieczętowany pergamin. Podał go Khagrimowi. Krasnolud zdziwił się.
-A, właśnie, żona poszkodowanego puściła gońca, który kazał mnie dać wam, zacny Khagrimie, pozwolenie na zaopiekowanie się owym dobrem odzyskanym z napadu.- Khagrim ukłonił się i z zadowoleniem zaczął kręcić brodę.
-Tak więc, jeśli podacie to pismo sierżantowi na zewnątrz, ten przydzieli konie i woźnicę oraz kilku żołnierzy eskorty. Wszystko jest zabezpieczone na wozie, który stoi na placu w stajni.
-Chciałem spytać was, kapitanie –przerwał.
-Słucham? –odparł kapitan.
-Podobno jakiś rycerz uratował Wita. Czy kapitan nie orientuje się, kto to mógł zrobić? –spytał krasnolud.
-Domyślam się –uśmiechnął się kapitan.
-Wiec któż to taki? Jest dla niego nagroda –rzekł Khagrim.
-Chcieliście powiedzieć dla niej, a nie niego –kapitan podkręcił wąsa.
Khagrim wytrzeszczył oczy ze zdziwienia.
-Nie dziwcie się, zacny krasnoludzie, to nie byle jaka kobieta –kapitan wydał z siebie westchnienie.
-Kobieta? Nie może być –krasnolud niedowierzał. Sama przeciw tylu?
-Gwarantuję wam, że to ona i że jej imię, a tym bardziej nazwisko, jest wam na pewno znane na północy –kontynuował kapitan.
-Jak więc ono brzmi –Khagrim nadal kiwał głową z niedowierzaniem.
-Nazywa się Elektra von Hallen, córka hrabiego Hallena, który rezyduje w Wissenburgu –kapitan rozłożył ręce.
-Jakoś nie mogę pojąć, aby tego dokonała kobieta –odparł Khagrim.
-Pozwólcie, że opowiem wam o niej –zaczął kapitan.
-Dobrze, posłucham, może wtedy uwierzę –rzekł Khagrim.
-Dobrze Więc zacznę od samego początku: -Tyle ile wiem tyle wam zdradzę, bo liczę na waszą uczciwość. -Tak –przytaknął krasnolud.
-Hrabia Hallen długo nie posiadał potomstwa. Niektórzy powiadali, że nigdy nie będzie go posiadał. Jego żona, Eleonora Hallen, modliła się do Shaili co dzień, zostając jej oddaną służebnicą. Łożyła wielkie sumy pieniędzy na utrzymanie świątyni. Sam hrabia Gay Hallen szczerze ją w tym wspierał, sądząc, że w ten sposób doczeka się potomstwa i następcy rodu. Jakaż była radość na dworze, kiedy lud dowiedział się, że hrabina jest w stanie błogosławionym. A kiedy wydała na świat dziecko i było ono zdrowe, na dworze zapanowała euforia i kult Shaili wzrósł dwukrotnie. Hrabia wydał dekret, że od tej chwili dzień narodzin dziecka będzie obchodzone w Wissenburgu jako święto tego miasta. Lecz Shailia w swej dobroci obdarzyła rodziców dzieckiem płci żeńskiej. Jednak hrabia nie miał nic przeciwko temu, w końcu to jego pierworodne dziecko. Kochali to dziecko bardzo mocno. Matka wychowywała Elektrę sumiennie na dobrą kobietę i damę, lecz jakież było zdziwienie rodziców, kiedy dorastająca dziewczynka spędzała więcej czasu wśród chłopców, niż dziewcząt, walcząc na drewniane miecze. Nikt nie śmiał się z nią zmierzyć, bo zawsze wychodziła z walki zwycięsko. Rodzice, myśląc, że to przejściowe tylko wybryki młodej damy, nie robili nic, aby ją zniechęcić. I tak to rosła i dojrzewała zmieniając małych chłopców bawiących się w rycerzy na prawdziwych żołnierzy i rycerstwo. Uczyła się szermierki i walki od najlepszych nauczycieli. Dla rodziców było już za późno, aby coś zmienić. Kiedy ubierała zbroję, zmieniała się w mężczyznę, a kiedy suknię -stawała się jedną z najpiękniejszych dam dworu. Jednak na tym się nie skończyło. Nieraz stawała do prawdziwej walki u boku swych generałów i dowódców, wykazując się niebywałym męstwem na polu walki. Stała się jednym z wielu najlepszych rycerzy Imperium. Była poważana na wszystkich dworach -jako kobieta, jak i świetny wojownik. Wielu mężczyzn zabiegało o jej względy, ale odsyłała ich z kwitkiem uważając za próżniaków i lalusiów, ceniąc tylko odwagę i męstwo odniesione w walce –zakończył opowieść, wzdychając.
-No, teraz już pojmuję, mą omyłkę. Każdy mówił, że dokonać mógł tego tylko mężczyzna –rzekł Khagrim.
-Już teraz rozumiecie, że zawdzięczacie życie kuzyna tej kobiecie –odparł kapitan.
-Tak i muszę ją spotkać, bo nagroda i podziękowania tym bardziej jej nie miną.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.konwenttarcon.fora.pl Strona Główna -> Tawerna Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin